Strona główna 0_Slider Pożegnali Danutę Kotełko, świdnicką pionierkę i pedagoga

Pożegnali Danutę Kotełko, świdnicką pionierkę i pedagoga

0

Całe dorosłe życie związała ze Świdnicą, choć sercem do końca była na ukochanych Kresach. Dzisiaj na cmentarzu parafialnym przy Alei Brzozowej Danutę Kotełko w ostatnią drogę odprowadzili mąż Stanisław, dzieci, wnuki, prawnuki, przedstawiciele władz miasta, szkół oraz instytucji kultury.

Danuta Kotełko przyjechała do Świdnicy jako młoda dziewczyna w lipcu 1946 roku, a już we wrześniu rozpoczęła naukę w Liceum Pedagogicznym. Po czterech latach podjęła pracę w Szkole Podstawowej nr 1. Przez całe dorosłe życie angażowała się w życie kulturalne miasta, była współautorką Encyklopedii Świdnicy, a wraz z mężem, Honorowym Obywatelem Świdnicy, systematycznie gościła w teatrze i na wystawach. Zmarła 5 grudnia 2022 roku w wieku 90 lat.

/red./

Za zgodą Towarzystwa Regionalnego Ziemi Świdnickiej publikujemy wywiad z Danutą Kotełko, opublikowany w „Roczniku Świdnickim” za rok 2020.

Rozmowę prowadzą Małgorzata Szwedo i Wojciech Koryciński

PORTRET PODWÓJNY. ROZMOWA Z PAŃSTWEM DANUTĄ I STANISŁAWEM KOTEŁKAMI. CZĘŚĆ DRUGA. ONA 

WK: W pierwszej części wywiadu zadałem takie pytanie i ono, i odpowiedź na nie znalazły się w nim. Teraz chciałbym do tego pytania i odpowiedzi powrócić: – Jaki byłby i kim byłby Stanisław Kotełko, gdyby nie małżonka?

SK: Bradziażyłby się. A małżonka krótko trzyma.

DK: (ze śmiechem) To mało powiedziałeś.

SK: Prawdopodobnie, gdyby nie małżonka, to mnie by już nie było co najmniej dziesięć lat na świecie. Myślę, że niewiele jest żon, które tak o mężów dbają…

DK: Mamy wspólne humanistyczne zainteresowania, one nas łączyły zawsze.

WK: Nie sposób zatem nie rozpocząć drugiej części wywiadu od pytania: – Jak to, Pani Danuto, jest być żoną Honorowego Obywatela Miasta?

DK: Jakby tego „obywatela” nie było w domu. W domu jest mąż, ojciec, dziadek. Ale wspieram go we wszystkich poczynaniach. A on mnie.

 

Sielskie dzieciństwo

 

WK: Urodziła się Pani na Podolu. Jak Pani wspomina kraj lat dziecinnych?

DK: Urodziłam się na Kresach, w pięknej ich części zwanej Podolem, słynącej z łagodnego klimatu kontynentalnego i urodzajnych czarnoziemów, na których uprawiano pszenicę, buraki, kukurydzę, żyto, a także miododajną grykę, a w ogrodach paprykę, kawony, melony, w sadach zaś wiśnie, czereśnie, jabłka, gruszki i śliwki. Prawie w centrum tej krainy leżała moja rodzinna miejscowość – Mieczyszczów – dobrze zorganizowany, posiadający stację kolejową, pocztę, posterunek policji, nowo wybudowaną piętrową szkołę III stopnia, sklepy, kościół z piękną bramą, dzwonnicą i nowoczesną plebanią, cerkiew z uroczymi kopułami. Wieś była zamieszkała przez Polaków, Ukraińców, a także kolonistów niemieckich. Do roku 1939 nie zauważało się jakichkolwiek konfliktów pomiędzy wspomnianymi grupami narodowościowymi. Z tego okresu utkwiło mi w pamięci życie dostatnie, pełne sielankowego uroku i rodzinnego ciepła.

WK: Czy zapamiętała Pani jakieś wydarzenia historyczne z tamtego czasu?

DK: Mieczyszczów leżał nieopodal Brzeżan – miasta Rydza-Śmigłego, gdzie kończył szkolę średnią. Tam zaopiekował się nim adwokat, który miał mało zdolnego syna i Rydz-Śmigły udzielał mu korepetycji, a w zamian za to mieszkał u nich i miał sfinansowaną naukę. W czasie defilad, bo tam w okresie przedwojennym była jednostka wojskowa, przyjeżdżał często i to zawsze było duże wydarzenie. Pamiętam też śmierć Piłsudskiego. W roku, kiedy zmarł,  miałam 3 lata, ale pamiętam do dziś wszystko w najdrobniejszych szczegółach, całą atmosferę, akademię szkolną siostry, na której chór odśpiewał powstałą na tę okoliczność pieśń. Jej tekst i melodię zapamiętałam do dziś:

„To nieprawda, że Ciebie już nie ma,
To nieprawda, że leżysz już w grobie,
Chociaż płacze dziś cała polska ziemia

Cała polska ziemia w żałobie
Chociaż serce Twe dawno nie bije,
Choć umarłeś na wieki – Wódz dzielny
W naszych sercach jak żyłeś tak żyjesz

Ukochany Wodzu nieśmiertelny!”

To była powszechna żałoba – każdy dom musiał ją jakoś zaakcentować. Z wczesnego dzieciństwa pamiętam też świetnie wyreżyserowane parady wojskowe w Brzeżanach z okazji ówczesnych świąt narodowych – 3 Maja i 11 Listopada – w wykonaniu stacjonującej tu jednostki wojskowej.

MS: We wspomnieniach opublikowanych w Moje dwie „małe ojczyzny” zwrócił moją uwagę fragment poświęcony przyrodzie Pani rodzinnego Podola…

DK: Mieczyszczów leżał bardzo blisko Brzeżan, miasta powiatowego, otoczonego przez Złotą Lipę, z dobrze zachowanymi wówczas ruinami obronnego niegdyś zamku Sieniawskich, farą uwiecznioną przez Słowackiego w Beniowskim (…w Brzeżan miasteczku, w kościele u fary…), klasztorem bernardynów, kościołem ormiańskim, cerkwią oraz słynnym dworkiem, w którym mieszkał w młodości Edward Rydz-Śmigły, późniejszy marszałek II Rzeczpospolitej. Była tam też zabytkowa aleja lipowa prowadząca do Raju, rodowej posiadłości Potockich.

MS: Zostały w Pani te widoki…

DK: Muszę państwu powiedzieć, że w miarę upływu lat, co jest chyba rzeczą naturalną, coraz częściej myślę o moim kraju lat dziecinnych – o tym, jaki był w przeszłości, bo wiem z relacji osób odwiedzających tamte tereny, że teraz zupełnie nie przypominają ani krajobrazów, ani niczego z moich lat dziecięcych i z tych wspomnień. Najlepsze wspomnienia mam do 1939 roku. To był okres moich takich sielskich, anielskich lat, beztroskich, kochani rodzice zawsze zabezpieczali wszystko, co trzeba… Wszystko to było bardzo piękne! Krajobrazy kresowe sobie wszystkie zapamiętałam. Mieszkaliśmy w pięknej miejscowości u podnóża wielkiej góry zamkowej, na której były pozostałości budowli. Tę górę zamkową wykupił potem mój dziadek, u jej podnóża założył piękny sad śliwkowo-wiśniowy, a wokół były lasy. Każdy z członków rodziny – dziadek, stryj, ojciec, ciocia, mieli swoją część pięknego lasu. Teraz już podobno tego lasu tam nie ma… Ja, ponieważ miałam ogromnie dramatyczne przeżycia wojenne, nie zdecydowałam się już nigdy tam pojechać, mimo że miałam okazję. Byliśmy kiedyś we Lwowie i mogłam stamtąd pojechać i zobaczyć… Nie chciałam. Z relacji krewnych, którzy tam byli, wynika, że z tego, co myśmy tam zostawili, nie ma nic. To wszystko zostało zrównane z ziemią zaraz po naszym wyjeździe – tak Ukraińcy podchodzili do majątków Polaków. Myślę, że bali się naszych powrotów, więc starali się zatrzeć wszystkie nasze ślady. Piękny kościół, nowoczesna plebania, domy – wszystko zostało rozebrane. Nie ma nic, kompletnie. Pusta ziemia. Jak mogłam tam pojechać i zobaczyć coś, czego nie chciałabym w życiu widzieć?

MS: Mieszkaliście dużą rodziną?

DK: Dużą. To byliśmy my, dziadek, stryj, ciotka, która zresztą była przez dłuższy czas w Ameryce – tam wyszła za mąż, ale nie czuła się w Stanach Zjednoczonych najlepiej, więc wróciła z dość sporym majątkiem i wybudowała piękny dom. I ten jej nowy, piękny dom, jak to się mówiło ”pod blachą” rozebrali doszczętnie.

WK: Jakimi profesjami zajmowali się dziadkowie, rodzice?

DK: Dziadkowie mieli dość spore zasoby pieniężne, a dziadek ożenił się z kolonistką niemiecką i w wyniku parcelacji majątku ziemskiego, który tam był, zakupił spore połacie ziemi, gospodarzyli więc na dużym ziemskim gospodarstwie, a potem rozdzielili to między dzieci. To było raczej gospodarstwo towarowe, dość dobrze zmechanizowane, ale zatrudniające również pracowników najemnych. Na przykład w okresie prac żniwnych czy jesiennych zbiorów przyjeżdżali do nas Huculi ze wschodnich Karpat. Całymi rodzinami – dwie, albo trzy rodziny, które opłacaliśmy pieniędzmi i w naturze – wywozili ze sobą część zebranych plonów.

WK: Czyli byliście rodziną ziemiańską?

DK: Taką na poły, bo gospodarstwo dziadka miało około 60 hektarów. I z tego wszyscy utrzymywaliśmy się i to na dość wysokim poziomie. Wszystko skończyło się w czasie wojny, ponieważ Rosjanie, a potem Niemcy szczególnie, wyznaczyli tak ogromne kontyngenty, przymusowe dostawy zbiorów – zboża, mleka, mięsa, nabiału – wszystko to trzeba było oddawać.

 

Wojna i Sienkiewicz

 

WK: Wielka historia wkroczyła w życie Polaków 1 września 1939 roku. Jak ten fakt wpłynął na losy Pani rodziny?

DK: Wraz z 1 września 1939 roku skończyło się dotychczasowe życie i wszystko zaczęło zmieniać się, jak w kalejdoskopie. Radio podawało komunikaty o tragicznej sytuacji polskiej armii, a niebawem dowiedzieliśmy się o zmierzających ku granicy rumuńskiej władzach państwowych. Wśród tych dygnitarzy państwowych był również – niestety –  nasz słynny krajan marszałek Edward Rydz -Śmigły. Na drogach pojawili się liczni mieszkańcy Górnego Śląska i innych obszarów zachodniej Polski. O ile do tej pory wzajemne stosunki polsko-ukraińskie układały się w miarę poprawnie, o tyle w czasie załamywania się walk obronnych doszło do żywiołowych, jeszcze nieskoordynowanych wystąpień ukraińskich nacjonalistów chcących sobie zorganizować państwo przeciw „Lachom”- jak wówczas nazywali Polaków. Nie byli specjalnie uzbrojeni, ale napadali z widłami i czym, kto miał. Ryglowaliśmy drzwi i chowaliśmy się przed nimi. Tak było do 17 września, kiedy weszli Sowieci, którzy nie uznawali żadnych nacjonalistycznych ruchów ukraińskich, bo te ziemie stały się częścią Republiki Ukraińskiej[1]. Nie wiadomo, jak sprawy potoczyłyby się dalej, gdyby nie wkroczyła armia radziecka – to oznaczało wzięcie w karby całej miejscowej ludności, zarówno Polaków, jak i Ukraińców. Ruchy narodowe nie mieściły się w stalinowskim systemie totalitarnym. Ukraińcom pozwolono wprawdzie na pewną aktywność polityczną, ale tylko jako lojalnym obywatelom państwa radzieckiego. Rozpoczął się natomiast terror wobec ludności polskiej. Wszystkie dzieci polskie musiały pójść do szkoły ukraińskiej, a obowiązek szkolny był przez nową władzę ściśle przestrzegany. Chodziło zapewne o „pozytywne” oddziaływanie narzuconego systemu wychowawczego na przyszłych potencjalnych obywateli radzieckich. W szkole obowiązywał ukraiński język wykładowy, w klasach starszych dochodził język rosyjski. Ze strony ukraińskich nauczycieli nie odczuwało się wyraźnej dyskryminacji dzieci polskich, natomiast wyczuwało się ją wyraźnie ze strony dzieci ukraińskich z rodzin wrogo nastawionych wobec Polaków. Wkrótce rozpoczęła się dyskryminacja polskiej ludności oraz polskich księży. Dopuszczono możliwość odprawiania nabożeństw w kościele, ale polskiego proboszcza wyeksmitowano z pięknej, nowoczesnej plebanii, którą przydzielono radzieckiemu felczerowi. Warunki życia Polaków stawały się coraz trudniejsze. Wkrótce rozpoczęła się fala aresztowań i deportacji  byłych urzędników, nauczycieli, właścicieli ziemskich.  Wcześniej zaczęły się wywozy. W lutym 1940 roku wywiezieni zostali na Sybir moi dziadkowie, zarówno ze strony mamy, jak i ojca. Stryjowi udało się wtedy uciec, ale wywieźli jego żonę z dwojgiem dzieci. Pamiętam moment pożegnania z dziadkami – byłam ulubienicą dziadka – nie mogliśmy się od siebie oderwać i wtedy jeden z żołdaków sowieckich oderwał mnie siłą i rzucił o ganek tak, że trochę potłuczona nawet byłam. To było straszne przeżycie. Oni, po niemal miesięcznej podróży, dotarli do Krasnojarskiego Kraju w okropnych warunkach…

WK: Jak potoczyły się później ich losy?

DK: Z jedenastu wywiezionych osób wróciły, już po wojnie, tylko cztery – stryjenka z dwojgiem dzieci i syn mojej ciotki, która zginęła przy wyrębie lasu, przygnieciona drzewem. Reszta jej dzieci zginęła z głodu i wycieńczenia. My też byliśmy na liście do wywiezienia – uratowało nas wkroczenie Niemców 21 czerwca 1941 roku. Wojna przerwała moją idyllę – dobrobyt, bezpieczeństwo, pewność przyszłości – wszystko runęło w gruzy. Dlatego raczej uciekam od wspomnień wojennych. Wojna odbiła się na moim zdrowiu, na początku pobytu w Świdnicy musiałam leczyć nerwicę u doktora Wysockiego. Dlatego mam dzisiaj ogromny dystans do tzw. rekonstrukcji historycznych. Nie jestem zachwycona tymi, które widziałam, bo one zwykle są jakieś uproszczone, nie da się tego tak chyba zrobić realistycznie. Nieraz obserwowałam przemarsz oddziałów w Świdnicy, no to ręce opadały na ten widok. Kiedyś widziałam w telewizji rekonstrukcję bitwy pod Grunwaldem i byłam naprawdę przerażona. A odgrywanie w szkołach scen egzekucji, o czym się słyszy, to jest coś niewyobrażalnego!

MS: Była Pani świadkiem rzezi ukraińskich…

DK: Zaczęły się w czasach okupacji niemieckiej. Byliśmy w centrum tych zdarzeń. Codziennie wieczorem widzieliśmy łuny pożarów, płonęły wsie okoliczne. W Brzeżanach panowała atmosfera taka sama jak w innych miastach Generalnego Gubernatorstwa. Panował niemiecki terror – w mieście stacjonował wojskowy garnizon, miało siedzibę gestapo. Żydom ograniczono swobodę poruszania się, zamknięto ich na niewielkim obszarze getta, zostali zmuszeni do noszenia charakterystycznej żółtej gwiazdy. Niedożywienie, choroby, brak leków powodowały dużą śmiertelność w tym trzecim co do wielkości getcie Galicji Wschodniej. Wkrótce i tu dotarła decyzja o ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej, czyli likwidacji getta. Którejś nocy usłyszeliśmy serie z karabinu maszynowego w okolicy żydowskiego cmentarza (kirkutu). Gdzieś nad ranem zaczęły się mordy, przysypano te ciała, czasem ludzi, którzy jeszcze żyli, ta ziemia pulsowała, bo były upały straszne… To były okropne widoki.

Dzięki temu, że rodzice ciągle przemieszczali się, uciekając, to ocaleliśmy. W Brzeżanach nie było już wtedy żadnych władz, zagrożenie ze strony Ukraińców było coraz większe, zaczęli wchodzić do miast – zginął wówczas dyrektor szpitala Stefan Biliński[2], który leczył rannych Polaków. W jego szpitalu tośmy się po prostu ukrywali w czasie nalotów i napadów ukraińskich – on bardzo ryzykował, był zresztą członkiem AK, i mimo że wszyscy byli pod  wrażeniem tej tych rzezi, to jego pogrzeb stał się wielką manifestacją patriotyczną. Wszyscy przyszli na cmentarz… Wtedy mi zginął mój ulubiony kotek. Ktoś go musiał zabrać, bo był bardzo ładny. Bardzo rozpaczałam… Brzeżany leżały w strefie przyfrontowej i tam było bardzo ciężko, bo były naloty rosyjskie, napadali już banderowcy, trwały niemieckie łapanki i wywozy na roboty, no i zbliżające się walki. Trzeba było stamtąd uciekać, a że mieliśmy krewnych w Tarnobrzegu, stąd zapadła decyzja, niełatwa, żeby jednak wyjechać. Wszystko zostało. Myśmy stracili właściwie w czasie wojny wszystko. Trzeba było zaczynać w nowym miejscu od podstaw.  Przeszliśmy straszne rzeczy, a każdy kolejny dzień mógł przynieść także i naszą wywózkę.

MS: Członkowie rodziny byli zaangażowani w działalność polityczną?

PD: Nie. Byli Polakami. To była czystka, jeśli chodzi o Polaków. My byliśmy na liście też, tylko Niemcy wypowiadając wojnę Związkowi Radzieckiemu, jakoby wyzwolili nas od tego wyjazdu. Każdy list to było zawiadomienie o czyjejś śmierci… W lasach syberyjskich są pochowani moi dziadkowie, ciotka z rodziną…

MS: Wielka polityka brutalnie zmieniła Wasze życie… Czy u Pani w domu rozmawiało się o polityce?

DK: Bardzo dużo! Rodzice i dziadkowie, jeśli chodzi o poglądy polityczne byli raczej konserwatywni. Przed 1939 rokiem z tego, co pamiętam, byli zwolennikami sanacji, popierali poglądy polityczne Józefa Piłsudskiego, prezydenta Ignacego Mościckiego czy naszego rodaka Edwarda Śmigłego Rydza. Ze względu na przykrą dla nas sytuację po klęsce wojny obronnej 1939 roku byli zaskoczeni postawą zarówno marszałka, jak i prezydenta Rzeczypospolitej, którzy jeszcze w czasie walk obronnych wojsk polskich opuścili kraj. Natomiast z uznaniem mówiło się o walkach tych oddziałów, które mimo braku rozkazów i naczelnego dowództwa walczyły do końca, m.in. generał Kleeberg w bitwie pod Kockiem. Ze względu na dramatyczne przeżycia rodzice bardzo boleśnie odczuli zarówno okupację sowiecką (wywozy na Sybir, brak swobód), jak i niemiecką (wywozy na przymusowe roboty do Rzeszy, kontyngenty, rzezie Polaków przez nacjonalistów ukraińskich, bombardowania), wreszcie konieczność opuszczenia tych terenów, utratę dorobku całego życia i poczucie destabilizacji. Nie oddawszy radia w czasie wojny, zawsze słuchali, zachowując środki ostrożności, radia BBC.

MS: Wróćmy jeszcze na chwilę do czasów sielskiego dzieciństwa. Wdrażano Panią do dziewczęcych obowiązków domowych?

DK: Raczej nie, dlatego że ja miałam o osiem lat starszą siostrę i to na niej raczej te obowiązki spoczywały. Ja byłam raczej rozpieszczana przez wszystkich. Miałam w 1939 roku pójść do pierwszej klasy, ale szkoła została otwarta dopiero na przełomie października i listopada, oczywiście uczono po ukraińsku, a w starszych klasach dochodził język rosyjski. Poszłam do tej szkoły i uczyłam się bardzo dobrze, bo taki miałam charakter. Była jedna pozytywna rzecz w tej szkole – uczono nas kaligrafii. To był w pierwszych trzech klasach odrębny przedmiot i ja pisałam bardzo pięknie. Ojciec moje zeszyty chował i potem pokazywał i bardzo przeżywał potem, kiedy już w polskiej szkole, zmuszona notować z braku podręczników, nie pisałam tak starannie.

MS: Zawsze była Pani prymuską?

DK: No przeważnie tak… najpierw w szkole rosyjskiej, potem niemieckiej i polskiej…

SK: … Ja się od żony tym różniłem, że zawsze w szkole starałem się jak najmniej przemęczać. Miałem zasadę: nie przemęczać się i nie przejmować…

DK: … Byłam pilną uczennicą. Zachowało się jedno z moich świadectw z niemieckiej szkoły – od góry do dołu sehr gut. W czasie okupacji sowieckiej skończyłam pierwszą i drugą klasę szkoły podstawowej, a w niemieckiej trzecią i czwartą. A jeśli chodzi o język polski, to była w kościele katecheza – uczyliśmy się czytać katechizm, siostra mi pomagała, ale muszę powiedzieć, że utworem, z którego nauczyłam się języka polskiego, a także pewnego stylu, to byli „Krzyżacy” Sienkiewicza. Czytałam to dukając, pytając siostrę o dwugłoski „sz” i  „cz”,  bo ich nie znałam. Długo to czytałam, ale tak się nauczyłam po polsku czytać. Potem w szkole polskiej w Tarnobrzegu i w liceum przeczytałam resztę Sienkiewicza. Z wyjątkiem „Listów z podróży do Ameryki” i „Listów z Afryki”, przeczytałam wszystkie jego utwory – bardzo byłam zachwycona Sienkiewiczem, to świetny stylista. I chyba dzięki niemu nauczyłam się trochę po polsku pisać. Dzisiaj wokół Sienkiewicza toczy się dyskusja, posądza się go o rasizm, ale po wojnie był bożyszczem. Ja mu zawdzięczam bardzo dużo. Pamiętam tych „Krzyżaków” jako książkę na bardzo cienkim papierze, ilustrowaną, z Matejkowskim wizerunkiem księcia Witolda[3], który mnie, dziecko, wtedy przerażał. Bałam się wtedy tego księcia. Jeśli chodzi o język polski, to Sienkiewicz odegrał w moim życiu bardzo ważną rolę.

MS: Zanim zamkniemy rozdział „kresowy” Pani biografii… czy kogoś szczególnie Pani wspomina z tamtych czasów?

DK: Dziadków – byli moi ulubieni, a ja byłam ich ulubienicą, szczególnie dziadka. Rodziców – bardzo się nami opiekowali i troszczyli…

MS: A z rówieśników?

DK: Miałam trochę polskich i ukraińskich koleżanek w czasie szkoły. A przed wojną przyjeżdżali Huculi i z nimi przyjeżdżała taka ładna dziewczynka. Nazywała się Winusia. Miała jedną koszulkę i jedną  wyszywaną w huculskie wzory białą bluzeczkę i jedną spódniczkę. Na co dzień to była sobie taka szara spódniczka, ale w niedzielę mama ją u nas kąpała i odwracała tę spódnicę na drugą stronę – a tam była bajecznie kolorowa. Bardzo zazdrościłam Winusi tego ubioru, mimo że ja miałam mnóstwo ubrań, a ona miała tylko jedno. Mama mnie bardzo ładnie ubierała, umiała zresztą szyć, bo skończyła kurs i szycia, i gotowania, ale najpiękniejsze było to, co miała Winusia. Bawiłam się z nią, do dziś ją widzę.

MS: Czy rozpoczęcie w Tarnobrzegu nauki już w polskiej szkole było dla Pani ważne?

DK: Bardzo ważne! Przecież tradycje polskie w rodzinie były. Bardzo się cieszyłam z tej szkoły.

WK: A skąd u Pani zainteresowanie historią? Czy ta pasja narodziła się w dzieciństwie?

DK: Historią się zawsze interesowałam, oczywiście zaczęłam w polskiej szkole, bo wcześniej historii Polski się nie uczyłam. Przed rzeziami ukraińskimi do Brzeżan, a potem do Tarnobrzega, gdzie dogoniła nas znowu wojna – po około dwóch tygodniach dotarł front i zatrzymał się w okolicach Sandomierza, koło Baranowa na trzy miesiące. Znaleźliśmy się w samym centrum działań wojennych – najpierw ruchy niemieckie, potem bombardowania ze strony Rosjan – ukrywaliśmy się w piwnicach w szkole, w kościele, którego wieżę, mogącą stanowić punkt obserwacyjny, ostrzeliwano, kobiety rodziły z zakrystii… straszne to było… No, ale w Tarnobrzegu poszłam już do polskiej szkoły, w której nie miałam żadnych problemów z językiem polskim, historią i geografią, bo to mnie bardzo interesowało.

WK: Czyli Sienkiewicz się sprawdził?

DK: Tak, bo to była polszczyzna i historia w jednym. Poza tym miałam tam świetnych nauczycieli – przeważnie ocalałych z okupacji, nauczycieli przedwojennych, oddanych młodzieży. Bardzo mile wspominam dwa lata w tamtejszej szkole. Tarnobrzeg nam przypadł do gustu, bo to takie małe powiatowe miasteczko, ale przyjemne, spokojne. Był tam piękny kościół siedemnastowieczny i majątek, pałac Tarnowskich z dużym parkiem – mój ojciec znalazł w nim nawet trochę pracy, opiekując się tym parkiem. Przeżyliśmy tam niespełna dwa lata, ale siostra musiała zrezygnować ze szkoły handlowej, do której tam poszła. Otrzymała, co prawda pracę w sklepie pasmanteryjnym, ale rodzice nie mogli znaleźć stałej pracy. Nie było takich możliwości w mieście, w którym było parę warsztatów, parę sklepów, jakiś magistrat i niewiele więcej.

Nowa ojczyzna

 

MS: Jesteście w Tarnobrzegu, front się odsuwa, sytuacja normalizuje. Podejmujecie jednak decyzję o wyjeździe na Dolny Śląsk? Jak podejmowało się decyzje o wyjeździe na „ziemie odzyskane”? Były jakieś akcje agitacyjne, informacyjne władz czy ludzie wymieniali się wiadomościami o takiej możliwości?

DK: Nikt nas nie musiał namawiać. Taka była konieczność życiowa. Tarnobrzeg to było wówczas ponad ośmiotysięczne miasto powiatowe, o zabudowie głównie drewnianej – za wyjątkiem rynku i przyległych ulic – bez przemysłu, z browarem, kilkoma warsztatami rzemieślniczymi, sklepami i urzędami. W Tarnobrzegu warunki były o tyle trudne, że nie było stałej pracy dla rodziców. A z zachodu wiadomości takie szły, że tam można otrzymać i pracę, i mieszkanie, dom, i stąd rodzice rozważali wyjazd na „ziemie odzyskane”. Długo wahali się przed podjęciem tej decyzji, ale w końcu pożegnaliśmy Tarnobrzeg i załatwionym wcześniej wagonem towarowym wyruszyliśmy na Zachód. Po około tygodniowej podróży i postojach na stacjach węzłowych dotarliśmy w lipcu 1946 roku do stacji docelowej – Zgniły Most (dziś Mościsko). Osiedliliśmy się w Lutomi, bo tam już ktoś znajomy był, więc jechaliśmy w konkretne miejsce. Ojciec wcześniej załatwił i przygotował mieszkanie, ale jak przyjechaliśmy, to wszystko było zrabowane, bo to był okres „szabru” . Obok osadników, którzy wrastali w tę ziemię i podejmowali tu pracę, napłynęła fala przybyszów, którzy przyjazd na Zachód traktowali jako tymczasowy, a pozostawione mienie poniemieckie jako niczyje. Mimo zakazów masowo wywozili to mienie do Polski Centralnej. Mówiło się wtedy: Bochnia i Wadowice wyszabrowały Świdnicę. Trzeba było urządzać od nowa wszystko, ale ojciec dostał pracę w leśnictwie, w leśniczówce i to już były skromne, ale dobre podstawy do przeżycia. Miejscowość wywarła na nas bardzo korzystne wrażenie – asfaltowa jezdnia, chodniki dla pieszych, zadbane domy i ogródki, efektowne ogrodzenia… Ale ja od razu poszłam do Świdnicy, do Lutomi na stałe już nigdy nie wróciłam. Otworzyła się możliwość uczenia się w Liceum Pedagogicznym, a że rodzina miała tradycje nauczycielskie – trzy ciotki i wuj byli nauczycielami – i ja chciałam to kontynuować… Dostałam stypendium, miejsce w internacie i zostałam.

WK: Jakie było Pani pierwsze wrażenie po przyjeździe do Świdnicy?

Pierwsze zetknięcie ze Świdnicą wywarło na mnie ogromne wrażenie. Ocalałe z pożogi wojennej miasto – poza kilkoma obiektami zniszczonymi w czasie nalotów – zachowało prawie nienaruszony wielowiekowy dobytek, w tym zabytkową zabudowę rynku i przyległych ulic. Ucierpiały najwięcej zakłady przemysłowe w wyniku demontażu i grabieży parku maszynowego oraz urządzeń technicznych.

WK: A społeczność Świdnicy?

DK: Przybyłe tutaj grupy ludności tworzyły specyficzną mozaikę językową, kulturową i obyczajową. Zderzenie się tych różnic wywoływało początkowo różne konflikty, utrudniało proces społecznej integracji. Sterowanie tym procesem przez lokalne władze, organizacje społeczne, szkoły, placówki kulturalne, prasę, zakłady pracy, a także mieszane małżeństwa spowodowało, że zaczęła się tu tworzyć stopniowo polska społeczność lokalna.

WK: Czy to przekładało się również na społeczność szkolną?

DK: Młodzież w Liceum Pedagogicznym była ogromnie zróżnicowana zarówno pod względem wiekowym, jak i intelektualnym oraz społecznym. Wojna i okupacja sprawiły, że tylko nieliczni podjęli naukę w trybie normalnym. Większość miała opóźnienie, zwłaszcza w zakresie wiedzy. Brak podręczników powodował, że nieoceniona była umiejętność sporządzania notatek z lekcji. Mniej zdolni korzystali z pomocy koleżeńskiej i pracy w grupach.

WK:  Czy coś szczególnie zapadło Pani w pamięć z czasów szkolnych?

DK: Ze szczególnym sentymentem wspominam chór prowadzony przez wspaniałego nauczyciela muzyki Antoniego Lewińskiego – prawie stuosobowy, cztery głosy, zawsze osobno te głosy ćwiczył, no i dbał o poważny i dobry repertuar, chociaż od czasu do czasu trzeba było coś aktualnego przygotować – zbliżał się okres stalinowskich akademii. Pamiętam Straussa, „Eugeniusza Oniegina” Czajkowskiego… Z tym chórem to mam jak najmilsze wspomnienia. Wyjeżdżaliśmy na zloty chórów całego Dolnego Śląska. Dwa miejsca szczególne zapamiętałam, to była Hala Ludowa[4], gdzie stuosobowy chór liceów dawał koncert i w zamku Chojnik koło Jeleniej Góry – śpiewaliśmy na dziedzińcu zamkowym. Atutem chóru były utalentowane solistki: Helena Reczuch[5] – później wokalistka Warszawskiej Opery Kameralnej, Regina Juzukajtis – chórzystka Opery Wrocławskiej oraz Renata Świechowska – po studiach nauczycielka szkół muzycznych w Świdnicy i Wałbrzychu. Chóry były wtedy bardzo popularne.

Drugi element to edukacja kulturalna. Szkoła organizowała wówczas zbiorowe wyjścia na spektakle działającego w tym czasie w Świdnicy teatru, co ułatwiały bilety ulgowe dla młodzieży szkolnej. Oglądaliśmy wówczas także sztuki wystawiane z dużym powodzeniem przez zespół teatralny I Liceum Ogólnokształcącego im. Jana Kasprowicza: Zemstę Aleksandra Fredry, Wesele Stanisława Wyspiańskiego oraz Antygonę Sofoklesa. Wówczas przez myśl mi nie przeszło, że Staszek Kotełko, grający Rejenta w Zemście czy dostojnego Kreona w Antygonie, będzie w przyszłości moim mężem.

WK: Czy jacyś nauczyciele utkwili Pani w pamięci?

DK: Wielu! Miałam świetnych nauczycieli, głównie przedwojennych, ocalałych z pożogi wojennej, przede wszystkim pierwszą panią dyrektor szkoły Kalinę Statkiewiczową[6], warszawiankę, która przyjechała, jak wielu zresztą, ze zniszczonej Warszawy. Języka polskiego uczyła mnie pani Klementyna Rayss, przedwojenna nauczycielka – polonistka i filozofka, chyba z Grodna. Uczyła mnie dwa lata – głównie gramatyki. Dzięki niej poznałam gramatykę polską od a do z. Była taką konserwatywną nauczycielką, stosowała dość dosadne określenia w stosunku do niektórych uczniów, ale ja byłam jej pupilką. Prowadziła bibliotekę szkolną i często mnie tam zapraszała i coś podsuwała do czytania. Pamiętam, że kiedyś mi w tajemnicy dała „Szatana z siódmej klasy”[7]. Bardzo dużo jej zawdzięczam. Drugim takim szczególnym dla mnie profesorem był Franciszek Czekay od rysunków. Był malarzem impresjonistą i uczył nas, prowadząc w plener, gdzie rysowaliśmy np. ulicę Pańską, bazylikę, Kościół Pokoju. Niestety przepadły te moje rysunki podczas przeprowadzki. Nawet powiedziałabym, że miałam do tego pewien talent, który on rozwijał. Lubiłam zawsze rysować, chociaż nic z tego nie wyszło tak na dłuższą metę. Kiedy został dyrektorem Liceum Stefan Góralski[8], uczył jeszcze pedagogiki, ale jak to dyrektor, był stale zajęty, więc ja byłam jego taką przyboczną do prowadzenia lekcji podczas jego nieobecności. Dosłownie zastępowałam go na lekcjach pedagogiki, ale dzięki temu musiałam się jej uczyć. Pani Statkiewiczowa uczyła nas także psychologii. Mieliśmy więc wszystkie przedmioty typowe dla szkoły nauczycielskiej: psychologię, pedagogikę i dydaktykę i wszystkie obowiązkowo zdawało się na maturze. Zwykle bazowali nauczyciele na programach przedwojennych. Na początku nie było jeszcze sprecyzowanych programów nauczania, dopiero później zaczęto zamęczać nas teoriami Makarenki.[9] Mieliśmy takiego profesora Wojciecha Polaka[10], który nam w sposób łopatologiczny wciskał do głów (czasami w sposób aż nazbyt nudny) tę dydaktykę, przeciwko czemu trochę się buntowaliśmy. Doceniłam te lekcje dopiero w pracy nauczycielskiej – dzięki niemu nigdy nie miałam problemów z metodyką nauczania. Uczyłam historii i polskiego i jeżeli coś musiałam robić dodatkowo, to dokształcać się – czytać dużo i uzupełniać wiedzę. Z innych dobrych profesorów pamiętam Franciszka Zalewskiego[11] od geografii, który w ramach lekcji zabierał nas na wycieczki. Byliśmy w kopalni w Wałbrzychu, w obserwatorium astronomicznym we Wrocławiu. Zapomniałam powiedzieć o moim wychowawcy – profesorze Pawle Bednarzu, który opiekował się nami od trzeciej klasy. Został tutaj skierowany z Zamościa. Wspaniały człowiek! Do jego śmierci w latach osiemdziesiątych korespondowaliśmy, przyjeżdżał na wszystkie zjazdy szkolne. Wiele koleżanek się w nim podkochiwało, jedna się truła z tej nieszczęśliwej miłości (została odratowana). Byliśmy jego ulubioną klasą – jak mówił, nigdy później taka mu się nie zdarzyła. Niezwykle sympatyczny i inteligentny człowiek, historyk uwielbiający dygresje historyczne. Prowadząc wykład miał zwyczaj mówić: a tak na marginesie to wam powiem …. i ciągnął te marginesowe opowieści do końca lekcji. To zresztą było najciekawsze. Myślę, że to również dzięki niemu ja sama wybrałam historię.

MS: Klasa była żeńska?

DK: Mieszana. Głównie to były dziewczęta, ale byli też chłopcy, z których czterech, o czym my wiedzieliśmy, było związanych z UB[12]  i pilnowali, żeby wszystko „było jak trzeba” – trzeba było nieco uważać. Jedną z moich nauczycielek polskiego była pani Janina Tołłoczko[13], która w przeciwieństwie do poprzedniej wykładowczyni gramatyki niemal w ogóle nie ruszała, tylko literaturę. Dzięki temu do matury miałam dobrze opanowaną gramatykę i historię literatury. Po egzaminach dojrzałości dziewięć osób z naszej klasy wybierało się na studia, ale dyrekcja oznajmiła nam, że niestety nie możemy pójść na uczelnię, ponieważ dostaliśmy nakazy pracy. Po wojnie problemem był analfabetyzm i mała liczba nauczycieli. Trzeba było szybko uzupełniać braki kadry nauczycielskiej. Studia skończyłam później, zaocznie. Zależało mi na pracy w Świdnicy i udało mi się zatrudnić w pierwszej, pionierskiej szkole podstawowej nr 1 przy ulicy Różanej. Bardzo dobrze się tam czułam, tam byli nauczyciele przedwojenni, a ja – wystraszona osiemnastolatka – szybko zostałam nazwana przez kierownika szkoły „gwiazdą”. Mile wspominam tamte czasy, miałam bardzo dobrych, doświadczonych kolegów, których podpatrywałam. Po zmianie kierownika (Piotra  Waluka[14], odszedł do innej szkoły), objęła kierownictwo szkoły Helena Kotełkowa[15] i wtedy poznałam przyszłego męża. Stanisław przychodził do mamy – najpierw obserwowaliśmy się z dystansu, a kiedy skończył polonistykę pomagałam mu w kwestiach metodyki nauczania – studenci kierunku pedagogicznego mieli wtedy próbne lekcje, zajęcia były hospitowane, potem omawiane – bardzo poważnie do tego podchodzono…

MS: Jak wyglądało Państwa pierwsze spotkanie?

DK:  Pierwszy raz męża zobaczyłam w teatrze – myśmy chodzili na sztuki teatralne, bo był stały teatr w Świdnicy ze wspaniałymi aktorami, których pamiętamy. I właśnie Kasprowicz  dawał sztuki w teatrze. Zapamiętałam go jako Rejenta, Kreona, a w „Weselu” ….

SK: Rycerza, ale tam mnie nie było widać, bo miałem zbroję.

DK: …ale tyle, że zapamiętałam. Natomiast wszystkie dziewczęta w całej Świdnicy kochały się w Ryśku Krzyżanowskim, czyli w Papkinie ówczesnym…

SK: Ciebie nie wyłączając.

MS: Jak licealistki spędzały czas wolny?

DK: Miałam wiele koleżanek. W klasie maturalnej mieszkałam w jednym pokoju z trzema dziewczętami – bardzo się przyjaźniłyśmy. To są przyjaźnie trwające do dziś – na przykład z panią Szubową[16], mieszkającą w Świdnicy, z którą także studiowałam. Druga skończyła matematykę w Łodzi i tam została – jesteśmy w stałym kontakcie. Ciekawą drogę zawodową przebyła inna moja koleżanka, która nie chciała być nauczycielem, ale marzyła o architekturze. Jak wspomniałam, po maturze dostałyśmy nakazy pracy i zmiana tej decyzji była możliwa tylko na drodze sądowej. Ona była tak zdeterminowana, że zdecydowała się na odwołanie do sądu i wygrała. Skończyła w Poznaniu studia i została zastępcą architekta miejskiego. Odwiedzałam ją przez wiele lat w odremontowanym przez nią dworku z pięknym ogrodem, stawami rybnymi. Nadal do siebie dzwonimy. Tworzyłyśmy ośmio-, dziesięcioosobową grupę, dziś już część z tych osób nie żyje… Internatowe życie zostawia więzi towarzyskie, które przetrwały i które sobie bardzo cenię.

MS: Reżim internatu nie przeszkadzał?

DK: Pewnych reguł oczywiście trzeba było przestrzegać, ale my byłyśmy raczej zdyscyplinowane. Pamiętam pewną historię związaną z pochodem pierwszomajowym. Warunkiem uczestnictwa, co należało do naszych obowiązków, było założenie czerwonego krawata, a my nie miałyśmy tych krawatów. Wtedy pani profesor Tołłoczko „wygnała” nas z już formującego się pochodu do internatu po te krawaty… a my ich nie miałyśmy… co tu zrobić? Więc rozprułyśmy pobrudzony, czerwony materac, wycięłyśmy z niego kawałki i we trzy zrobiłyśmy takie prowizoryczne wiązania pod szyją i w ten sposób Tołłoczkowa nas dopuściła do marszu.

MS: Nieuczestniczenie w pochodzie wiązało się z jakimiś represjami ze strony szkoły?

DK: Nie wolno było nie iść. Z tym że te pochody miały pewien walor rozrywkowy. Żartowano sobie, rozmawiano, dopiero przed trybuną trzeba było zachować powagę. Nawet chyba niektórzy lubili to jako wydarzenie towarzyskie.

MS: Wtedy to było ważne święto…

DK: Tak, wszyscy się do tego przygotowywali – szkoły, zakłady pracy, wyciągano sztandary – najgorzej było z tymi sztandarami, bo nikt nie chciał tego brać, zwłaszcza czerwonych flag – ale najpiękniej zawsze i tak wyglądały uczennice liceum medycznego w fartuchach pielęgniarskich.

WK: Czy były jakieś miejsca spotkań?

DK: My mieliśmy cmentarz przy Kościele Pokoju. Jeszcze wtedy grobowce były otoczone żywopłotami, przy nich ławeczki i tam chodziłyśmy się uczyć. Często koledzy wiedząc, że tam przesiadujemy, przychodzili i kończyła się nauka.

MS: W jakim stanie był wtedy ten cmentarz?

DK: Raczej w opłakanym. Nagrobki i zieleń cmentarna jeszcze była, ale parafia była mała, początkowo gromadziła głównie wyznawców niemieckich, potem nielicznych polskich, i trudno było utrzymać tak duży, niestrzeżony obszar w porządku.

MS: Czy kiedy się Państwo – mąż i Pani – spotkali fakt pochodzenia z Kresów miał dla Was znaczenie?

DK: Na początku w ogóle o tym nie rozmawialiśmy, nie rozmawialiśmy o przeszłości.

SK: My wtedy byliśmy zainteresowani współczesnością…

DK: Opowiem o pewnym, szczególnym dla mnie, zdarzeniu z naszej wczesnej znajomości… Kiedyś Stanisław mnie odwiedził – mieszkałam wtedy na ulicy Lelewela 2 – i kiedy dowiedział się, że mam imieniny, pobiegł szybko i przyniósł mi książkę Romaina Rollanda „Dusza zaczarowana”, ale z jaką dedykacją! „Czarującej zaczarowaną oczarowany”. Piękniejszej dedykacji nie miałam potem. I wtedy zorientowałam się, że to już nie jest tylko koleżeńska wymiana doświadczeń pedagogicznych.

MS: Czy ludzie, którzy przybyli do Świdnicy z Kresów szukali ze sobą kontaktów? Spotykali się, współpracowali, próbowali organizować?

DK: Na początku nie. Osadnicy przyjeżdżali z tak różnych stron, że raczej to budziło nawet konflikty, spowodowane różnicami mentalnymi i obyczajowymi. Stopniowo zaczęło się jednak społeczeństwo integrować – dzięki zakładom pracy, kościołowi, życiu kulturalnemu – np. teatralnemu. Z czasem zaczęły się pojawiać mieszane małżeństwa. Zbierając materiały do mojego artykułu o okresie pionierskim[17] przeprowadziłam kilka wywiadów z ludźmi, którzy przyjechali do Świdnicy jako pierwsi, między innymi z panią Bandołą. Ona opowiadała, że spotykano się wtedy w stołówkach przyzakładowych – po pracy zostawano i dyskutowano, tam się zacieśniały te stosunki, ludzie się poznawali. Bardzo dużą rolę integracyjną odegrał wówczas teatr świdnicki, ponieważ organizowano zbiorowe wyjścia na przedstawienia – bilety były ulgowe lub finansowane przez zakłady pracy czy szkoły. Mnie zdarzało się chodzić po trzy razy na jedną sztukę. Konsolidująca rola teatru była, moim zdaniem, ogromna. Zresztą to był bardzo dobry teatr z wybitnymi aktorami, takimi jak Żórawski[18], Pieracki[19], Jarema Stępowski[20], Biegański[21]  i inni[22]. Po wojnie to było coś fantastycznego, bardzo nam potrzebnego. I grano piękny repertuar, tylko czasami wystawiono jakiś aktualny utwór radziecki. To zresztą było powodem jego likwidacji. Bardzo żałowaliśmy straty stałego teatru. Teraz przynajmniej rozwija się w Świdnicy amatorski ruch teatralny.

WK: A studia?

DK: Studia skończyłam w latach sześćdziesiątych na Wydziale Filozoficzno-Historycznym Uniwersytetu Wrocławskiego, ale historię. Wahałam się, czy nie wybrać języka polskiego, ale ostatecznie, z uwagi na to, że były już dzieci i byłoby mi trudno znaleźć czas na czytanie olbrzymiej na polonistyce liczby lektur, wybrałam historię. Wstawałam o 4 rano, żeby zdążyć na uczelnię. Zajęcia odbywały się w poniedziałki, trwały dziesięć godzin, potem przesiadywałam w bibliotekach, gdzie w kolejce czekało się na książki…Studia ukończyłam w 1968 roku po wykorzystaniu trzymiesięcznego płatnego urlopu i obronie pracy magisterskie na temat politycznych przyczyn Powstania Warszawskiego. Następnie ukończenie dwuletnich podyplomowych studiów, również na Uniwersytecie Wrocławskim, umożliwiło mi nauczanie takich przedmiotów jak: religioznawstwo, socjologia wychowania oraz podstawy filozofii w powstałym w 1984 r., na bazie  Studium Wychowania Przedszkolnego, Studium Nauczycielskim.

MS : Podkreśla Pani, że zawód nauczycielki był dla Pani pasją. Realizowała ją Pani nie tylko w ramach lekcji…

DK: W czasie mojej działalności pedagogicznej rozwijałam różne formy pracy pozalekcyjnej w prowadzonym kole historycznym. Za wiodący kierunek w jego działalności uznawałam zawsze problematykę regionalną. Zabiegałam o kontakty  z placówkami  naukowymi regionu, z Towarzystwem Regionalnym Ziemi Świdnickiej i działającym przy nim Kołem Pionierów.

W ramach pracy koła organizowane były spotkania z członkami tych organizacji, udział w sesjach popularno-naukowych z udziałem przedstawicieli wrocławskiego środowiska naukowego a zwłaszcza obecnego dyrektora Ossolineum, doktora Adolfa Juzwenki. Członkowie koła brali udział w konkursach zarówno środowiskowych jak i wewnątrzszkolnych – m.in. „Z Władysławem Grabskim po średniowiecznej Świdnicy”, w wycieczkach krajoznawczych m. in. szlakiem dolnośląskich zamków piastowskich. Każda ważniejsza rocznica wyznaczała tematykę poranków oraz montaży historycznych z komponentami literackimi, wokalno-muzycznymi odpowiednią oprawą plastyczną.

Koło historyczne w formie innej niż lekcyjna poszerzało i rozwijało zainteresowania młodzieży uzdolnionej w tym kierunku, co często owocowało w przyszłości podejmowaniem studiów   historycznych bądź na pokrewnych kierunkach.

W 1960 roku powstało Towarzystwo Kulturalne Ziemi Świdnickiej przemianowane po dziesięciu latach na Towarzystwo Regionalne Ziemi Świdnickiej (TRZŚ) i działające pod tą nazwą do dziś. Od początku jesteśmy z mężem jego członkami, a mąż przez kilkanaście lat był jego prezesem.

WK: Nie żałuje Pani, że nie miała więcej czasu na rozwijanie własnej kariery historyka?

DK: Ja byłam tak rozmiłowana w swoim zawodzie nauczycielskim, bardzo lubiłam kontakty z młodzieżą i pracę z nią, że nie dążyłam specjalnie do tego, może celowo nawet… Ale wspierałam męża w jego dążeniach i poczynaniach zawodowych i społecznych. Sama najlepiej czułam się w szkole z młodzieżą. Lekcja to było dla mnie coś fantastycznego! Wczoraj nawet spotkałam uczennicę, która skończyła Liceum w 1984 roku, odwiedziła teraz Świdnicę i wspominała jak ja uczyłam, jak mnie pamięta… że miałam zawsze korale i że nigdy nie korzystałam na lekcji z notatek…

MS: Wydaje mi się, że w oświacie niewiele kobiet robiło w czasach PRL kariery np. dyrektorskie, kuratorskie. Na wyższych stanowiskach dominowali mężczyźni. Dlaczego? Była bariera mentalna, czy Wy panie byłyście tak zajęte – w domu i pracy, że nie starczało już na to energii i czasu?

DK: Tak. Tak było. Na kobietach zawsze ciążyło więcej obowiązków domowych, związanych z wychowaniem dzieci, co musiało zaciążyć też i na tym, że nie mogły tak w pełni się realizować. Ja trochę pracowałam społecznie w Związku Nauczycielstwa Polskiego, w którym jestem do dziś – tam zawsze byłam aktywna. Mąż był bardzo zaangażowany zawodowo, w ruch PTTK-u i inną działalność społeczną, ale ktoś musiał się zająć domem, dziećmi, więc musiałam trochę więcej uwagi temu poświęcić. Na emeryturze jeszcze trochę pracowałam w ZNP, szczególnie w sekcji emerytów, i tutaj  dużo robiliśmy – opiekowaliśmy się starszymi koleżankami, urządzaliśmy spotkania, wycieczki – zwiedziłam z nimi wszystkie regiony Polski, bywaliśmy też za granicą. Pracując w oświacie prawie pół wieku byłam siłą rzeczy świadkiem naszej trudnej powojennej historii i jej licznych „zakrętów”. Przeszłam przez trudny okres stalinowski, krótkotrwałą „odwilż” gomułkowską, gierkowskie lata siedemdziesiąte, dotkliwe miesiące stanu wojennego, znamienne w wydarzenia lata osiemdziesiąte z żarliwymi dyskusjami w pokoju nauczycielskim, na posiedzeniach rad pedagogicznych, zebraniach ZNP i „Solidarności”, podczas których ujawniał się kryzys dawnych autorytetów oraz kształtowały się nowe postawy wiodące do transformacji ustrojowej  w 1989 roku. Przeszłam wszystkie okresy po wojnie, ale w naszej szkole, niezależnie od nastrojów politycznych i związanych z tym nacisków zwracaliśmy uwagę na to, żeby szkoła przede wszystkim uczyła i przygotowywała młodzież do życia. Do tego przykładaliśmy największych starań  nie bacząc na tendencje. Z tych egzaminów, które na początku naszej nauczycielskiej drogi kazano zdawać – z WKP (b)[23],  historii ruchu robotniczego, pedagogiki Makarenki przede wszystkim, tośmy sobie trochę kpili. Zdawało się jako tako, a potem robiło swoje. Nikt się tym specjalnie nie przejmował. W każdym środowisku szkolnym zawsze był jeden czy dwóch zwariowanych ideologów, ale oni byli marginesem – np. pani Tołłoczkowa. Ale pamiętam okres, przed stalinizmem, kiedy się chodziło jeszcze ze szkoły, parami do kościoła i Tołłoczkowa, mimo że była bezwyznaniowa, chodziła z nami w ramach dyżurów pedagogicznych. A propos czasów stalinowskich… w roku śmierci Stalina pracowałam w szkole podstawowej nr 1 i pamiętam, że w dniu pogrzebu Stalina, o godzinie 12 wszystkie klasy musiały na stojąco, w ciszy i przy transmisji przez kołchoźniki[24]  uczestniczyć w tym wydarzeniu. Niektórym nie udawało się zachować pełnej powagi. Różnie było z tym oddawaniem czci Stalinowi, szczególnie w tylnych rzędach.

MS: Jakichś uczniów Pani szczególnie zapamiętała?

DK: Miałam taką ulubioną klasę  – każdy nauczyciel ma taką jedną, jedyną w swoje karierze – często spotykaliśmy się po ukończeniu przez nich szkoły. W tej grupie była absolwentka, która się „wyłamała zawodowo”, skończyła studia prawnicze i została sędzią, dzisiaj jest już na emeryturze – z nią mam kontakt do teraz. Mam kilka takich kontaktów wieloletnich z uczniami.

MS: Pytanie, może nieco niedyskretne: jakich uczniów nauczyciele lubią najbardziej?

DK: Z pewnością uczniów aktywnych na lekcjach, osiągających dobre lub bardzo dobre wyniki nauczania, uspołecznionych, potrafiących łączyć na przykład osiągnięcia w sporcie z nauką, ale z pola widzenia nie powinno się gubić uczniów słabych, mających trudności w przyswajaniu wiedzy. w dydaktyce jest taka tendencja, by z takimi uczniami prowadzić prace indywidualną i analizować przyczyny ich niepowodzeń. Spośród wielu podam jeden przykład. Miałam uczennicę osiągającą dobre wyniki z poszczególnych przedmiotów z wyjątkiem matematyki. Na posiedzeniu rady pedagogicznej przez dwie godziny walczyłam z kolegą matematykiem, który za nic nie chciał jej dopuścić do egzaminu dojrzałości twierdząc, że go nie zda. Dzięki wsparciu pozostałych członków rady udało mi się go przekonać, by ją do tego egzaminu dopuścił. Egzamin zdała i później aż do emerytury pracowała w banku.

Życie rodzinne – życie społeczne – regionalizm

 

MS: Kiedy przyjechaliście do Lutomi, mieszkali w niej jeszcze Niemcy?

DK: Tak, ale już naprawdę ostatni. My nie mieszkaliśmy z Niemcami, nie mieliśmy z nimi właściwie kontaktów. W Świdnicy było ich więcej.

MS: Jaki mieliście wówczas stosunek do nowej – Ludowej Ojczyzny?

DK: W czasie PRL z dystansem podchodziło się do problemów polityki zagranicznej czy przynależności do paktów wojskowych, natomiast w pełni korzystało się z dostępu do oświaty, kultury czy osiągnięć polityki społecznej. W domu słuchało się audycji Sekcji Polskiej Radia Wolna Europa, uważając płynące stamtąd wiadomości za najprawdziwsze. Mimo że w czasie studiów historycznych i w ówczesnych podręcznikach nie poruszało się sytuacji Polaków w czasie okupacji sowieckiej (Katyń, Wywozy na Sybir) dla studentów i nauczycieli były to problemy znane i w ścisłym gronie dyskutowane – dopiero po 1989 roku można już było o nich swobodnie mówić.

Wspomnę dwa incydenty, które dotknęły moją rodzinę w ukresie PRL-u. Pierwszy to udział mojego stryja w tzw. procesie Tatara w 1951 roku. Stryj wyszedł na wolność po umorzeniu śledztwa w 1956 roku. Drugi incydent – to zwolnienie mojego kuzyna jako pilota z lotnictwa w dzień po otrzymaniu listu od ojca ze Stanów Zjednoczonych. Stryj po zwolnieniu przeszedł na emeryturę, kuzyn znalazł prace w przemyśle.

MS: Rodzice się tutaj zaaklimatyzowali?

DK: Tak. Ojciec miał tutaj bardzo dobra pracę. Niestety moja mama, która chorowała w czasie wojny, a nie było leków ani możliwości leczenia, miała poważne problemy zdrowotne i po trzeciej, poważnej operacji żołądka w klinice wrocławskiej na Poniatowskiego zmarła. Prawdopodobnie na skutek niedopatrzenia jednej z pielęgniarek. To były jeszcze czasy, kiedy część personelu medycznego mnie miała pełnych kwalifikacji, była niedouczona. Mama miała 53 lata. Bardzo przeżyłam jej śmierć. Potem mój ojciec się ożenił z zaprzyjaźnioną z nami osobą, z Kresów znaliśmy się jeszcze. W bardzo dobrych relacjach byłam zarówno z nią, jaki i moim przyrodnim rodzeństwem – bratem i siostrą. Siostra po wyjściu za mąż wyjechała do Złotowa i też wcześnie ją straciłam. Zmarła w 1984 roku. My się tylko jakoś trzymamy…

MS: Macie Państwo już prawnuki…

DK: Mamy czwórkę prawnuków. Wnuków też mamy czworo. Tylko Kuba, nasz najulubieńszy wnuk, który się zresztą trochę u nas wychowywał, w wakacje zginął tragicznie. Tak niepotrzebnie całkiem… Pojechał na zlot miłośników Peugeotów. Z kolegami zakwaterował się w drewnianym domku kempingowym. Jeden z nich zasnął z zapalonym papierosem, doszło do pożaru… tylko jeden z nich się uratował, ale miał liczne przeszczepy skóry. Kuba miał poparzony układ oddechowy i mimo tygodniowego leczenia w Centrum Leczenia Oparzeń w Siemianowicach Śląskich nie udało się go uratować. Bardzo to przeżyliśmy. Kuba był nasza podporą, dużo nam pomagał, zawsze mogliśmy na niego liczyć. Mamy teraz dwóch wnuków i wnuczkę i czwórkę prawnuków – samych chłopców…

MS: Łatwiej się, Pani zdaniem, wychowuje dzieci dzisiaj, czy za czasów Waszego rodzicielstwa?

DK: W naszych czasach to na pewno było trochę trudniej. Ale my mieliśmy blisko, na ul. Budowlanej, w miejscu obecnej siedziby Izby Rzemieślniczej, przedszkole. Potem dzieci chodziły do szkoły ćwiczeń przy Liceum Pedagogicznym, a po jej likwidacji w 1971 roku przenieśliśmy ich do szkoły podstawowej nr 12 na Jagiellońskiej. Znowu Liceum – Kasprowicza – mieli zaraz za ścianą naszego domu. Zarówno w PRL, jak i w III Rzeczypospolitej kobiety musiały godzić swoje ambicje zawodowe i osobiste z obowiązkami rodzinnymi. Problemy z dziećmi rozwiązywały w pewnym stopniu żłobki i przedszkola. W moim przypadku w ogóle nie rozważaliśmy ewentualności oddania dzieci do żłobka, co spowodowało wiele kłopotów. Zatrudnianie do opieki nad dziećmi opiekunek raczej się nie sprawdzało, więc musieliśmy radzić sobie sami. Natomiast zarówno  w przeszłości jak i teraz oceniam bardzo wysoko rolę przedszkola w związku z wszechstronnym rozwojem dziecka – intelektualnym, fizycznym i społecznym. Opieram się tu na przykładzie własnych dzieci, a także wnuków i prawnuków, a także hospitacji praktyk w przedszkolach.

MS: Ale to są takie sprawy organizacyjne. A w takim sensie przygotowania do dorosłości, trudnej rzeczywistości, zmieniających się warunków? …

WK:… kształtowania charakterów…

DK: My wychowywaliśmy swoje dzieci znacznie wcześniej i one się dość poddawały, tak że nie mieliśmy problemów wychowawczych. Raczej się uczyły nieźle, potem córka wybrała Politechnikę, czemu byliśmy przeciwni. Skończyła ochronę środowiska, syn skończył ekonomię turystyki.

WK: Ma Pani ulubione świdnickie zakamarki?

DK: Świdnicę traktuję niemal jak moje rodzinne miasto – tutaj czuję się dobrze, od początku mi się bardzo podobała. Bardzo piękne są parki świdnickie, Kościół Pokoju, Katedra, rynek – jeden z najpiękniejszych w Polsce. Mniej już z mężem wychodzimy – czasami wypijemy kawę w „Mieszczańskiej”. Oboje bardzo kochamy Świdnicę i jesteśmy zadowoleni, że tu znaleźliśmy swoje miejsce na ziemi.

MS: Nie myśleli Państwo nigdy o wyjeździe, przeprowadzce np. do większego miasta czy spędzenia emerytury na wsi?

DK: Nie, nigdy. Nie lubimy wielkomiejskich skupisk, są męczące. Kilkudniowe wycieczki – te tak, są przyjemne, zwłaszcza do bliskich we Wrocławiu, ale wyjazd na stałe – nie.

MS : I całe wspólne życie w jednym, szczególnym mieszkaniu przy ulicy Żeromskiego.

DK: Tak, Kotełkowie od stycznia 1946 roku, ja tu weszłam w 1955.

Świdnica kobiet

MS: Proszę opowiedzieć o,  Pani zdaniem, ważnych dla Świdnicy kobietach.

DK: Nazwa naszego miasta jest rodzaju żeńskiego. Kobiety odegrały też niebagatelną rolę w jego powojennej historii. Działały w wielu dziedzinach i pozostawiły po sobie niezatarty ślad. Ich działalność w przeszłości, a w niektórych przypadkach i obecnie to część powojennej historii naszego miasta.

MS: Wspominała Pani o bardzo ciekawej postaci zwanej „Madame Kultura”..

DK: Chodzi o Felicję Strzemboszową, kierowniczkę Wydziału Kultury w Zarządzie Miejskim, szefową świdnickiej kultury. Trzeba przyznać, że był to właściwy człowiek na właściwym miejscu – dbała o tę kulturę. To była wykształcona warszawianka, bardzo kompetentna i zasłużona dla ochrony zabytków Świdnicy – nie pozwalała na ich niszczenie – trzeba pamiętać, że było wtedy różnie z tą spuścizną materialną. Osobiście się z nią nie zetknęłam, ale pamiętam, że była to osoba znana i ceniona za działalność na rzecz miasta. Potem wyjechała do Wrocławia i pracowała jako sekretarz Wojewódzkiego Komitetu  Stronnictwa Demokratycznego, aż do emerytury.

MS: A Pani Sajdak[25], wieloletnia kronikarka historii Świdnicy w „Roczniku Świdnickim” ?

DK: Danuta Sajdak była szefową planowania w Urzędzie Miejskim i działała w Towarzystwie Regionalnym Ziemi Świdnickiej. Niezwykle inteligentna i sympatyczna osoba.

MS: W pani wspomnieniach pojawia się również pani Przyborowska[26]

DK: Tak! To była nauczycielka, siostra pani Jarzynowej. Uczyła od początku wychowania fizycznego i była działaczką sportową. Angażowała się również w działalność społeczno-kulturalną. Pracowała w Liceum Pedagogicznym, Kasprowiczu, była szefową ośrodka kierującego Szkolnymi Klubami Sportowymi (SKS-ami). Była jedną z nielicznych kobiet w świdnickim ruchu sportowym. Pamiętam pewne wydarzenie szkolne z nią związane. Kiedy, chyba w 1948 roku, wracała do rodzinnej Warszawy pierwsza dyrektorka naszego Liceum Pedagogicznego Kalina Statkiewiczowa, zorganizowano jej wielkie pożegnanie w auli. Podczas niego cała sala płakała. To był jeden szloch – tak ją kochała młodzież. I wtedy na środek wyszła pani Przyborowska, tupnęła nogą i mówi: Co wy tak rozpaczacie? Pani Statkiewiczowa zabiera ze sobą największy skarb – dwoje dzieci. I wtedy wszystkich rozbroiła. Tu się urodziło dwoje jej dzieci. Wszyscy płakali za nią. Była wspaniałą kobietą.

MS: Ktoś jeszcze?

DK: Eugenia Wolfram[27] – pionierka, współorganizatorka Starostwa Powiatowego, inicjatorka i organizatorka Koła Pionierów, działaczka TRZŚ Irena Wnęk Wasylowska[28] – nauczycielka łaciny w I LO, działaczka kulturalna w okresie pionierskim, wspomniana już Kalina Statkiewicz – pierwsza dyrektorka Liceum Pedagogicznego i organizatorka kursów pedagogicznych, Irena Kozłowska[29] primo voto Mester –  od 1946 r. nauczycielka języka angielskiego w wielu świdnickich szkołach średnich, twórczyni i wieloletnia przewodnicząca zasłużonego dla świdnickiej kultury Koła Polonistów, Idalia Jarzynowa[30] –  wieloletnia nauczycielka języka polskiego w Liceum Pedagogicznym, organizatorka wielu imprez kulturalnych, Janina Tołłoczko – polonistka i organizatorka znanego teatru amatorskiego przy I Liceum Ogólnokształcącym im. Jana Kasprowicza,  Janina Kocemba-Koehler[31] – wieloletnia wicedyrektorka Liceum Pedagogicznego, poseł na Sejm  w dwóch kadencjach, członkini redakcji „Rocznika Świdnickiego”, Krystyna Bartela[32] – wieloletnia dyrektorka Miejskiej Biblioteki Publicznej, organizatorka życia kulturalnego, członkini władz TRZŚ  i zespołów redakcyjnych „Rocznika Świdnickiego” oraz „Encyklopedii Świdnicy”. Niedawno pożegnaliśmy Teresę Słupianek [33]– Honorową Obywatelkę Świdnicy wieloletnią działaczkę harcerską, dyrektorkę Szkoły Podstawowej nr 10, członkinię Zarządu TRZŚ. Muszę też wymienić w tym gronie Władysławę Wojciechowską – przewodniczącą oddziału PCK, znaną działaczkę społeczną, poetki Danutę Saul-Kawkę[34] i Teresę Wagilewicz[35], Małgorzatę Braniecką[36]–  długoletnią dyrektorkę Świdnickiego Ośrodka Kultury, organizatorkę słynnego „Święta Słowa”, Urszulę Pawłowską[37] – architektkę, aktualną prezeskę TRZŚ , Beatę Moskal-Słaniewską[38]– dziennikarkę, od dwóch kadencji prezydentkę Świdnicy.

MS: Ta lista dowodzi Pani szczególnego zainteresowania edukacją i kulturą.

DK: Tak, ponieważ te środowiska znam najlepiej.  Podkreślając rolę i zaangażowanie  kobiet w codziennym życiu, możemy stwierdzić, że historii nie tworzą tylko „wielcy tego świata” ale przede wszystkim zwykli ludzie żyjący w swych „małych Ojczyznach”. „Historia jest sumą ludzkich biografii”, jak stwierdził szkocki pisarz i historyk Tomasz Carlyle[39].

MS: Do emerytury kształciła Pani przyszłych nauczycieli w Liceum Pedagogicznym?

DK: Pracowałam tam jeszcze po przejściu na emeryturę w 1986, a do 1993 roku na pół etatu. W sumie przepracowałam w zawodzie 43 lata. Odeszłam już z III Liceum Ogólnokształcącego.

MS: Uważa Pani, że dobrze się stało, że szkoła pedagogiczna stała się liceum?

DK: Absolutnie nie! To była bardzo zła zmiana, wszyscy to potwierdzają i mówią, że najlepiej metodycznie do lekcji byli przygotowani absolwenci liceów pedagogicznych i ja jestem tego samego zdania. Likwidacja średniego szkolnictwa zawodowego była wielkim błędem – przecież na końcu to już były sześcioletnie studia – po czterech latach zdawało się maturę, a po dwóch następnych egzamin dyplomowy, który otwierał drogę na studia, ale już osób przygotowanych do zawodu. Kładziono bardzo duży nacisk na metodykę nauczania, uczniowie nabywali bardzo przydatne w pracy pedagogicznej umiejętności: tańca, śpiewu, gry na instrumentach. Mogli uczestniczyć w zajęciach wielu kół zainteresowań, śpiewać w chórze.

MS: Jest Pani klasyczną emerytką, której ciągle brakuje czasu na prawdziwy odpoczynek?

DK: Mam wiele obowiązków, ale znajduję czas na ulubione lektury. Będąc na emeryturze, mimo wielu obowiązków dużo czytam. Sięgam z nostalgią po ukazującą się obecnie często literaturę o tematyce kresowej, w wielu wypadkach związanej  z moim „krajem lat dziecinnych” sprzed 1939 roku, niezakłóconym jeszcze wojenną zawieruchą. Wśród tych publikacji wymienię w pierwszym rzędzie szesnaście tomów „Kresowej Atlantydy” Stanisława Sławomira Niciei, nota bene absolwenta świdnickiego Liceum Pedagogicznego, ukazującej ludzi, życie, piękno oraz dorobek kulturalny tamtych ziem. W ten sposób łączę przeszłość i teraźniejszość, to co przeminęło z dzisiejszym dniem.

WK: Korci mnie, aby zadać pytanie – rozmawiamy o Świdnicy, o Państwa życiu. Czy historycy regionaliści opuszczają ulubione miasto? Wyjeżdżają gdzieś?

DK: Mamy wspomnienia z trzytygodniowego wyjazdu do Bułgarii, przejazd przez całą Bułgarię i pobyt w miejscowości niedaleko Warny.  Niezapomniany był  nasz wspólny 10-dniowy pobyt w Rzymie. Mnóstwo wrażeń, bo od 9 rano do 9 wieczór byliśmy w kursie. …

SK: ….Z doskoku wypiło się jakąś kawę w południe, żeby człowieka na nogi postawiła i dalej!

DK: Zwiedziliśmy bardzo wiele przez ten czas i Rzym zrobił na nas ogromne wrażenie jako historykach. Od starożytności po współczesność – wszystkie możliwe style architektoniczne…

WK: A właśnie! Jak historycy zwiedzają? Na długo  przed wyjazdem przeglądacie przewodniki?

DK: Trzy miesiące przed wyjazdem opracowywaliśmy konspekty, dzień po dniu, co zwiedzać i według tego planu zwiedzaliśmy Rzym.

SK: I mieliśmy duży niedosyt. W Rzymie opowiadają taki kawał: Przyjechał  do Rzymu na studia z innego rejonu Włoch młody człowiek i nie studia go zafascynowały, tylko Rzym jako miasto zabytków. Chodził i chodził i wciąż było mnóstwo do zwiedzenia. Poszedł do swojego profesora i pyta : Ile czasu trzeba, żeby dokładnie zwiedzić Rzym i wszystkie historyczne pamiątki?

Profesor mu odpowiedział: Nie wiem, ja tu mieszkam dopiero 30 lat i jeszcze wszystkiego nie zwiedziłem.

WK: A były jakieś szaleńcze, nieplanowane wyjazdy?

SK: Raczej nie, raczej planowaliśmy. Ja, jako turysta uważałem zawsze, że turystyka powinna być pod względem merytorycznym przewidziana i zaplanowana.

DK: Tak zwykle było. Bardzo dużo potem z wnukami naszymi wyjeżdżaliśmy. Z naszym Kubą ulubionym byliśmy w wielu miejscach, w Zakopanym, w Karpaczu, nad morzem.

WK: Wiem, że mieliście Państwo zwyczaj jeżdżenia w soboty, niedziele do Krzyżowej.

DK: Jeździliśmy przez wiele lat. W ubiegłym roku, ze względu na letnie upały, trochę się nam to zahamowało, ale tak, to często jeździmy. To była nasza ulubiona miejscowość. Spacery wokół, ale teraz nam rodzina  zorganizowała 90-lecie męża właśnie w Krzyżowej. Wszyscy krewni się zjechali. Była to ogromna niespodzianka…

SK: …o której mnie uprzedziłaś….

DK: W każdym razie jesteśmy już ze sobą 66 lat.

SK: No, nawet 67.

DK: Wszystko jakoś się układało, oprócz tych dramatycznych sytuacji, bardzo dobrze.

MS: Jesteśmy u Państwa w mieszkaniu i cały czas nam ktoś towarzyszy i nas obserwuje – kotka.

DK: Właściwie to przez całe życie towarzyszyły nam psy. Kiedyś Rosjanie mieli obok sklep i wyrzucali na nasze podwórko papiery z beczułek po śledziach. Nasz pies często wracał wytarzany w nich, trzeba było go natychmiast kąpać.

SK: Ale pies był bardzo szczęśliwy, jak mógł się tam wytarzać.

MS: Jak się nazywał pies?

SK: Teruś.

DK: Mieliśmy dwa pokolenia tych psów – Terusia, a potem jego syna.

MS: To zawsze u Państwa było jakieś zwierzę?

DK: Tak. Bo my kochamy zwierzęta. Teraz już nie mamy psów, bo już trudniej nam wychodzić trzy razy dziennie. Teraz mamy kota. Koty i psy. Zresztą w nazwisku mamy kota. Nasz serdeczny przyjaciel na nasze nazwisko wymyślił rebus : kot, mapka Mazur z zaznaczonym Ełkiem, dwa zera (oznaczenie przedwojennej sławojki), jedno zero skreślone.

DK: To wymyślił kolega serdeczny Jaś Filipowicz, o  którego ojcu pisaliśmy artykuł do Encyklopedii Świdnicy. To był męża serdeczny przyjaciel. Razem maturę zdawali w Kasprowiczu…

SK: Razem na babki we Wrocławiu chodziliśmy.

DK: Po krach na Odrze chodzili…Opowiadał, jak przez kry przechodzili na drugą stronę rzeki…

SK: Miał człowiek zwariowane pomysły…

DK: Na koniec jeszcze osobista refleksja i cofnięcie się myślami wstecz: Mieczyszczów, Brzeżany, Tarnobrzeg, Świdnica, Wrocław – to miejscowości, które odegrały określona rolę w moim życiu, o czym wspominam w niniejszym wywiadzie… i jeszcze daleka Syberia, gdzie w tajdze spoczęli na ze moi bliscy. Przez niespełna 75 lat zapuściłam w Świdnicy „głębokie korzenie”. Tutaj skończyłam szkołę średnią i weszłam w dorosłe życie. Tu wyszłam za mąż, tu urodziły się nasze dzieci i dwoje wnuków. Po latach przymusowej wojennej tułaczki znalazłam tutaj moją drugą „małą ojczyznę” i nie wyobrażam sobie życia w innym mieście.

Tekst jest zapisem rozmów z lipca 2021

[1]Ukraińska Socjalistyczna Republika Radziecka – proklamowana w 1919 r., pozornie autonomiczna, faktycznie zależna od Moskwy; w 1922 r. weszła w skład Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich (ZSRR).

[2]Stefan Biliński (1891-1944) kapitan Wojska Polskiego, lekarz garnizonu Armii Krajowej,ordynator szpitala powiatowego w Brzeżanach, prezes Polskiego Komitetu Opiekuńczego, jedna z ostatnich ofiar terroru Ukraińskiej Armii Powstańczej (UPA) w Brzeżanach (podstępnie wezwany do rzekomo chorego dziecka i po przybyciu na miejsce zastrzelony).

[3]Chodzi o obraz „Bitwa pod Grunwaldem”.

[4]Chodzi o Halę Stulecia we Wrocławiu.

[5]Helena Reczuch-Grinholc (1928- ) – śpiewaczka, pedagog, aktorka Opery Wrocławskiej i Teatru Wielkiego Opery Narodowej.

[6]Kalina Statkiewicz (1914-1993) – pedagog, organizatorka oświaty, pierwsza dyrektorka Liceum Pedagogicznego w Świdnicy (1946 r.).

[7]W czasach stalinowskich powieści Kornela Makuszyńskiego były na indeksie. Zob. M. Urbanek, Makuszyński. O jednym takim, któremu ukradziono księżyc, Wołowiec 2017, s. 248-249 oraz K. Heska-Kwaśniewicz, Koziołka Matołka bój ze stalinizmem, [in;] Koziołek Matołek i inne bajkowe zwierzęta w tekstach literatury i kultury, pod redakcją M. Bator, B. Gierszewskiej, K. Kępczyk ; Europejskie Centrum Bajki w Pacanowie, Instytut Filologii Polskiej Uniwersytetu Jana Kochanowskiego w Kielcach, Pacanów, Kielce 2016, s. 192-196.

[8]Stefan Góralski (1909-1994) – organizator oświaty i nauczyciel, dyrektor Liceum Pedagogicznego w Świdnicy w latach 1946-1951.

[9]Anton S. Makarenko (1888-1939) – sowiecki pedagog i pisarz, twórca metody komunistycznego wychowania kolektywnego, autor Poematu pedagogicznego.

[10]Wojciech Polak (1911-?) – pedagog i organizator powojennej oświaty, dyrektor Liceum Pedagogicznego w Świdnicy w latach 1951-1952.

[11]Franciszek Zalewski (?-1995) – organizator ośrodków kształcenia nauczycieli, dyrektor świdnickiego Liceum Pedagogicznego w latach 1952-1968.

[12]Urząd Bezpieczeństwa (UB) – potoczna nazwa Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego (UBP) formalnie powołany do ochrony bezpieczeństwa państwa, faktycznie służył likwidacji oporu przeciwko komunistycznej władzy w Polsce.

[13]Janina Makarewicz Tołłoczko (1909-1978) – pedagog i działaczka kulturalna.

[14]Piotr Waluk (?- 1972) – pionier świdnicki, organizator i  kierownik Publicznej Szkoły Podstawowej nr 1 w Świdnicy (lata 1945-1951 i 1953-1966).

[15]Helena Kotełko (1898-1988) – pedagog, w latach 1951-1953 dyrektorka Publicznej Szkoły Podstawowej nr 1 w Świdnicy.

[16]Irena Szuba (1931- ) – pedagog, wicedyrektorka II liceum Ogólnokształcącego w Świdnicy, wizytatorka szkół średnich, wieloletnia członkini zespołu redakcyjnego „Rocznika Świdnickiego”.

[17]Zob. D. Kotełko, Świdnica 1945-1946, Rocznik Świdnicki, T. 8, 1980, s. 9-56 oraz Eadem, Nasz powrót. Świdnica w latach 1945-1946, Rocznik Świdnicki, T. 33, 2005, s. 15-79.

[18]Satrurnin Benedykt Żórawski (1922-1977) – aktor i reżyser teatralny. W latach 1945-1947 dyrektor teatru w Świdnicy.

[19]Józef Pieracki (1909-1988) – aktor teatralny i filmowy, w latach 1946-1951 występował na deskach teatru świdnickiego.

[20]Jarema Stępowski (1925-2001) – aktor, w świdnickim teatrze zatrudniony w sezonie 1949/1950.

[21]Wiktor Biegański (1892-1974) – aktor, reżyser; zaangażowany do Teatru Miejskiego od stycznia 1948, od  marca do sierpnia 1949 roku był jego dyrektorem i kierownikiem artystycznym.

[22]Zob. m.in. A. Dobkiewicz, By czas nie zatarł i niepamięć…: teatr świdnicki w latach 1945-1952, Świdnica 2015.

[23]Chodzi o kurs historii Wszechzwiązkowej Komunistycznej Partii (bolszewików), do którego podręcznik (ros. История Всесоюзной Коммунистической Партии (Большевиков): Краткий курс), zwany był „biblią stalinizmu”.

[24]kołchoźnik – potoczna nazwa głośnika radiowęzłowego.

[25]Danuta Sajdak (1925-2004) – pionierka świdnicka, zasłużona przewodnicząca Miejskiej Komisji Planowania Gospodarczego.

[26]Barbara Przyborowska (1913-1994) właśc. Maria Lidia Bogusława z domu Cichacka. Zob. S. Bielawski, Maria Przyborowska – portret. [online] [dostęp: 18.08.2021] http://historia-swidnica.pl/maria-przyborowska-portret/

[27]Eugenia Laskowska-Wolfram (1913-2000) – pionierka świdnicka, działaczka społeczna.

[28]Irena Wnęk-Wasylowska (1912-2007) – pedagog i filolog klasyczna, nauczycielka łaciny, języka francuskiego i historii. Mieszkała i pracowała w Świdnicy w latch 1945-1950. Zob. S. Kotełko, Była wśród nas. Wspomnienie o Irenie Wnęk-Wasylowskiej, [in] 65-lecie I Liceum Ogólnokształcącego in. Jana Kasprowicza w Świdnicy, pod red. W. Korycińskiego, Świdnica 2010, s. 24-25,

[29]Irena Kozłowska (1921-2020) – pionierka świdnicka, pedagog, współzałożycielka Koła Polonistów. Zob. Gębala D. Odeszła Irena Kozłowska

[30]Idalia Jarzyna (1915-2011) – pionierka świdnicka, aktorka, nauczycielka. Zob. A. Bielawska, Idalia Jarzyna (1915-2011), „Rocznik Świdnicki”, T. 39, 2011, s. 172-174.

[31]Janina Kocemba-Koehler (1930- ) – nauczycielka, działaczka społeczna, regionalistka, posłanka na Sejm.

[32]Krystyna Bartela ( 1940- ) – bibliotekarka, działaczka społeczna, regionalistka, dyrektorka Miejskiej Biblioteki Publicznej w Świdnicy w latach 1976-2006.

[33]Teresa Słupianek (1938-2020) – nauczycielka, harcmistrzyni Związku Harcerstwa Polskiego, działaczka społeczna, regionalistka. Zob. Odeszła Teresa Słupianek,harcerka, Honorowa Obywatelka Świdnicy [online] [dostęp: 23.08.2021] https://swidnica24.pl/2020/10/odeszla-teresa-slupianek-harcerka-honorowa-obywatelka-sidnicy/

[34]Danuta Saul-Kawka (1947-2019) –  poetka, dziłaczka kulturalna i społeczna, świdnicka radna. Zob.  B. Elmanowska, Danuta Saul-Kawka (1947-2019) [in] Encyklopedia Świdnicy, T. 3, Świdnica 2020, s. 1-4.

[35]Teresa Wagilewicz (1951- ) – poetka. Zob. Teresa Wagilewicz [online] [dostęp: 23.08.2021] http://dolnoslaskosc.pl/teresa-wagilewicz,822.html

[36]Małgorzata Braniecka ( 1951- ) – działaczka społeczna, regionalistka, wieloletnia dyrektorka Świdnickiego Ośrodka Kultury.

[37]Urszula Pawłowska (1944- ) – działaczka społeczna, przewodnicząca Towarzystwa Regionalnego Ziemi Świdnickiej. Zob. W. Piechocki, Tkanie życia: Urszula Pawłowska [online] [dostęp: 23.08.2021] https://swidnica24.pl/2012/01/tkanie-zycia-urszula-pawlowska/

[38]Beata Moskal-Słaniewska (1966- ) – dziennikarka, od 2014 roku Prezydentka Świdnicy.

[39] C. Hall, Civilising Subjects: Metropole and Colony in the English Imagination, 1830–1867, University of Chicago Press, Chicago 2002, s. 25.

Poprzedni artykułLekcje o Ukrainie w świdnickim Banachu
Następny artykułOd jutra koniec drogowych utrudnień w centrum. Franciszkańska znowu będzie przejezdna