Kolejna świdniczanka z pasją dołącza do grona autorów weekendowego Magazynu Swidnica24.pl. Z przyjemnością rozpoczynamy publikację felietonów i zdjęć, zamieszczonych na blogu „Belfer w podróży”, którego autorką jest Marzena Zięba, nauczycielka historii i miłośniczka życia na pełnych obrotach.
Kawa, kawusia…
Większość z nas nie wyobraża sobie dnia bez filiżanki kawy. Pijemy ją o różnych porach, w różnej postaci. Od Espresso, przez Cappucino, Latte aż po Americano. Zawarta w niej kofeina pobudza nasz organizm do działania. Najlepiej jest ją wypić pomiędzy 9.30 a 11.30, kiedy to w naszym organizmie dochodzi do wahań stężenia kortyzolu – zwanego również hormonem stresu. Już po 20 – 30 minutach od wypicia filiżanki kawy, kofeina rozpoczyna działanie.
A jak z tą kawą jest w podróży? Teoretycznie jest wszędzie, od lotniska, przez restauracje aż po przyuliczne bary, w każdym zakątku świata. Ale były miejsca w moich wędrówkach, gdzie napój ten szczególnie zapisał się w mojej pamięci.
Pierwszy raz zwróciłam uwagę na kawę we Francji i to wcale nie z powodu walorów smakowych. Cała historia rozegrała się po całodziennym zwiedzaniu stolicy tego państwa, kiedy to pod koniec dnia trafiłam na wzgórze Montmartre – najbardziej malowniczą część Paryża z bazyliką Sacré-Cœur – Bazyliką Świętego Serca. Po zwiedzeniu obiektu udałam się na Place du Tertre, który jest miejscem artystów. To dawny plac komunalny leżący w samym sercu Montmartre, tętniący życiem, pełen sklepików, straganów, stanowisk malarzy, kawiarni… To właśnie tutaj można poczuć klimat francuskiej bohemy.
Graficy, malarze, karykaturzyści, wszelkiego rodzaju artyści (często w słynnych francuskich beretach) rozstawiają swoje sztalugi przy ulicznych kafejkach. Część w skupieniu wykonuje swoją pracę, inni proponują turystom swoje usługi. W tym tłumie dostrzegam też kataryniarkę z typową francuską chustą – gawroszką. Postanowiłam wiec przysiąść przy malutkim stoliczku, posłuchać przepięknych francuskich pieśni, śpiewanych ze słynnym dźwięcznym „r” a`la Edith Piaf. Grzechem było nie napić się kawy. Zamówiłam piękną francuszczyzną dwie kawy z mlekiem (wcześniej kolega nauczył mnie tego sformułowania i do dzisiaj potrafię zamówić po francusku tylko to). Sycąc się kawą, chłonąc muzykę i obserwując prace artystów poczułam się, że jestem we Francji. Takiej jaką sobie wyczytałam i wymarzyłam. Rozanielona poprosiłam o rachunek. I niestety przyszedł … 30 euro za dwie kawy! Jak dla mnie sporo, ale cóż za francuski szyk; trzeba było ponieść konsekwencje. Z perspektywy czasu nie żałuję. Bo poczułam się dzięki niej jak 100 % Francuzka.
Od przygody we Francji ostrożniej już podchodzę do tematu kawy. Wielkim jej smakoszem ani znawcą nie jestem. Po prostu w ciągu dnia lubię się jej napić. Gorzej jest, kiedy nie mogę jej dostać… Tak właśnie było w Grecji. Miejscowość typowo turystyczna, nad Morzem Egejskim – idealne miejsce na odpoczynek po zwiedzaniu. Pada więc hasło – idziemy na kawę, najlepiej espresso, które obudzi rozleniwionych turystów do życia. Obeszliśmy całą miejscowość a ciemnego napoju ani widu ani słychu… Wszędzie oczywiście ICE COFFIE TAKEAWAY – w plastikowych dużych kubkach, takie w sam raz na plażę. O innej kawie można tylko pomarzyć! Organizm oczywiście, wbrew wszystkiemu, domaga się jej w tej chwili! natychmiast! już! Irytacja wzrosła we wszystkich, bo w mózgach zakodowała się informacja – zaraz dostaniesz kawę. Niestety, trzeba było obejść się smakiem, wrócić do hotelu i zadowolić się zwykłą, rodzimą kawą rozpuszczalną … eh…
Od przygody z małą czarną w Grecji, temat kawy jest przeze mnie i moich współtowarzyszy podróży traktowany z większym dystansem. Nie nastawiamy się, nie kodujemy w głowie chęci, po prostu jest – to kupujemy. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy to w trakcie podróży po Indiach, w miejscowości Khajuraho dostrzegliśmy reklamę „kawiarni” – WIFI FREE, ESPRESSO. Sama miejscowość jest dość otwarta pod względem kulturowo – społecznym na co zapewne ma wpływ, wpisany na listę UNESCO, specyficzny kompleks świątyń o dość śmiałej tematyce. To w tej miejscowości można swobodnie chodzić w krótkich spodenkach i bluzkach na ramiączkach. W pozostałej części Indii raczej należy być zachowawczym w ubiorze. A tu pełna swoboda i światowe życie. Z uśmiechem na twarzy postanowiłyśmy zajrzeć do przybytku kawowej rozkoszy.
Lokal mieścił się na dachu piętrowego budyneczku. Obskurny wygląd, materiał na stolikach, w okolicy brudno. No, ale jest espresso. Zamówiłyśmy i dostałyśmy… Espresso? Nie wiemy co to było, ale przynajmniej pisownia nazwy się zgadzała! Z wielkim śmiechem raczyłyśmy się trunkiem, niekoniecznie dopijając go do końca. Ale żeby nie było – w Indiach piłam espresso.
Jednak najlepszą kawę, jak do tej pory, piłam w Turcji. Po wieczornym spacerze wzdłuż straganików Didim, moją uwagę przykuł Turek stojący nad wielkim, żeliwnym grillem, gdzie na rozżarzonych węgielkach stały małe tygielki z wodą. Po jej zagotowaniu wrzucał do niej świeżo zmielona kawę i unosił tygielek tak, by zawartość się zagotowała, ale nie wykipiała. Zaciekawiona smakiem tak przyrządzonej kawy postanowiłam jej spróbować.
Po chwili otrzymałam mocną, aromatyczną małą czarną z kawałkiem słodkiego lokum – kolorową słodkością wyrabianą najczęściej z cukru, skrobi, orzechów, daktyli lub wody różanej. Smak kawy fantastyczny, przesłodkie lokum uzupełniało moc magicznego trunku. Ta kawa naprawdę stawiała na nogi. Zachwycona jej smakiem zaryzykowałam – kupiłam mały, stalowy tygielek i czasami, w chwilach słabości, przygotowuję sobie kawę „po turecku”, przywołując w sobie wspomnienia z pobytu w Turcji.
Przede mną pewnie jeszcze nie jedna kawa – mniej, a może i bardziej zachwycająca. Może kiedyś będzie mi dane skosztować kawy w jej ojczyźnie – Etiopii.
Tekst i zdjęcia Marzena Zięba
Felieton pochodzi z bloga „Belfer w podróży”
Marzena Zięba, świdniczanka, nauczycielka, pasjonatka podróży. Tak pisze o sobie: Nie jestem jak Martyna Wojciechowska czy Beata Pawlikowska. Nie posiadam profesjonalnego osprzętu, nie mam tak dużej wiedzy o odwiedzanych miejscach. Ale mam pasję! Pasję odkrywania nowych miejsc, smaków i samej siebie. Pasję, która nieuchronnie wciąż pcha mnie w nowe miejsca, pozwala rozkoszować się każdą nową, odkrytą rzeczą.