Remonty zabytkowych budynków zazwyczaj przynoszą niespodzianki, ale prace z 1994 roku nad salą rajców starego ratusza w Świdnicy były jak milionowa wygrana na loterii. W szparach belek i murów znaleziono 178 „brudnopisów”, które okazały się brakującym ogniwem w prowadzonej nieprzerwanie od 1290 roku kronice miejskiej. I z tej „makulatury” wiedza płynie niezwykle ciekawa. Na przykład o tym, ile zarabiał świdnicki kat.
Niezwykłe zapiski rozszyfrowała i skrupulatnie opracowała historyk Agnieszka Dudzińska, członek zespołu Muzeum Dawnego Kupiectwa w Świdnicy. W latach 90-tych poświęciła im swoją pracę magisterską, ale jak przyznała podczas spotkania w muzeum, to był zaledwie wstęp do niezwykle żmudnych, ale przy okazji pasjonujących dalszych prac. Makulatura (jak wyjaśnia Agnieszka Dudzińska, w zupełnie innym niż potoczne rozumieniu) to zapiski na kartkach papieru, z których większość była po prostu brudnopisem. Po przepisaniu na pergamin po prostu posłużyły za wypełniacze szpar. – Odczytanie tych najlepiej zachowanych zajmowało miesiąc, tych zniszczonych, z wieloma ubytkami i wyblakłym atramentem, nawet pół roku. Doszłam jednak z czasem do takiej wprawy, że niektóre czytałam jak dzisiejszą gazetę – opowiadała z uśmiechem. Wartości tejże makulatury nie da się przecenić. Wobec faktu niezachowania się księgi rady miejskiej z lat 1504-1527 zapiski pozostają najcenniejszym przekazem o Świdnicy w 1. ćwierci XVI w.
Rada miejska działała w Świdnicy o 1290 aż do 1740 roku. Tworzyło ją pięciu radnych, z których jeden pełnił funkcję burmistrza. Kadencja trwała rok, ale myli się ten, kto myśli, że w takiej sytuacji wielu mieszkańców mogło zasiadać w tym najważniejszym miejskim organie władzy. Otóż rajcy pochodzili wyłącznie z najzamożniejszych rodów. Nowych wybierali odchodzący, więc w zasadzie przez lata trwała rotacja tych samych ludzi. Tylko dwukrotnie w tak długiej historii rady pospólstwo miało swojego przedstawiciela.
Czym zajmowali się radni? Można to wyczytać nie tylko z bardzo starannie prowadzonych przez miejskich pisarzy kronik (pracownia pisarza musiała się znajdować blisko sali rajców, ale dokładnej lokalizacji dotychczas nie ustalono), ale także z makulatury, znalezionej na strychu ratusza. M.in. pobierali podatki od nieruchomości, podatki od piw sprowadzanych spoza miasta. Wśród rachunków, składających się na znalezisko, jest m.in. rachunek z Piwnicy Świdnickiej, mieszczącej się pod ratuszem (zresztą i teraz w tym miejscu jest restauracja). Dla Agnieszki Dudzińskiej prawdziwym wyzwaniem okazało się ustalenie, czym był trunek o nazwie Steinbier, figurujący w rachunku. – Kamienne piwo? Co to takiego? Długo zachodziłam w głowę, aż po żmudnych dociekaniach udało się ustalić, że w małych niemieckich klasztorach produkowano piwo, warzone w nietypowy sposób w drewnianych kadziach. Do środka, by doprowadzić napój do wrzenia, wrzucano rozżarzone kamienie polne. Stąd nazwa „kamienne piwo” – opowiadała badaczka. Wśród brudnopisów znajduje się też umowa kompetencyjna, zawarta pomiędzy dwiema rodzinami. To niezwykły dokument: był ugodą po morderstwie, jakie zostało dokonane na jednym z mieszkańców zamożnej rodziny, mieszkającej prawdopodobnie w budynku na rogu Rynku i obecnej ulicy Pułaskiego. Ugoda zawierała liczne zapisy, m.in. o postawieniu kapliczki (tej nie udało się odnaleźć) i obowiązku zabezpieczenia w mąkę dzieci zmarłego aż do ich pełnoletności. – Umowy kompetencyjne spełniały ważną rolę. Były sposobem na powstrzymanie wendetty, do której miała prawo rodzina zamordowanego – tłumaczyła Agnieszka Dudzińska.
Za zapisków dowiadujemy się też, że w kompetencjach rajców leżało wymierzanie kar za mniejszej wagi przestępstwa, np. pobicia, i utrzymanie miejskiego kata. To, że miasto miało „na etacie” własnego kata, świadczyło o zamożności mieszkańców. Świdnicki kat zarabiał tygodniowo 14 groszy. To całkiem nieźle, bo miejski goniec dostawał tylko 7 groszy. Kata „wypożyczano” do innych mniej bogatych miejscowości.
Jeśli ktoś wyobraża sobie, że ok. 1500 roku w Świdnicy panowały „mroki średniowiecza”, jest w błędzie. Ulice były z całą pewnością oświetlone (na pewno tylko Rynek i wokół niego, gdzie mieściły się domy bogatych mieszczan). Lampy, najprawdopodobniej olejowe, zaświecał specjalnie do tego zatrudniony człowiek. „Mroki” rozpraszali także nauczyciele w miejskiej szkole. W 1517 roku rada miejska przeznaczyła środki na wymianę w budynku szkoły klamek i zawiasów w drzwiach oraz zapłaciła za nowy pulpit do długiego stołu.
Nikt w tamtych czasach nie był anonimowy, ale jeśli chciał wyjechać za nauką lub pracą, musiał mieć list dobrego urodzenia. – Dokument zawierał znacznie więcej informacji niż dzisiejszy dowód osobisty: imię i nazwisko, imiona rodziców, fach i opinię, poświadczoną przez dwie osoby – wylicza Agnieszka Dudzińska. Bez takiego dokumentu nikt nie mógł wejść do średniowiecznych miast ani tym bardziej się w nich osiedlić czy terminować u rzemieślników.
Brudnopisy złożyły się na opracowanie „Edycja znaleziska zapisek ze świdnickiej kancelarii miejskiej (1505-1525). Agnieszka Dudzińska podczas niezwykle ciekawego spotkania w Muzeum Dawnego Kupiectwa w miniony czwartek z ogromna skromnością stwierdziła, że to zaledwie punkt wyjścia do pracy historyków, językoznawców. Jedno jest pewne – z tej średniowiecznej makulatury wyłania się obraz miasta wcale nie tak różny od dzisiejszego. Pełen ludzkich namiętności i przywar, konfliktów i prób pojednania, kłopotów i radości. I jedno jest niezmienne: tak jak 500 lat temu, tak i dziś rada miejska realizuje miejskie inwestycje za pieniądze z podatków.
/asz/
Zdjęcia Artur Ciachowski