Zanim zakrzykniemy, jak ważny to obraz i zanim posypią się ewentualne możliwości jego politycznego wykorzystania, zastanówmy się, na ile „Wołyń” jest wspaniałym filmem, a na ile edukacyjną przyśpiewką?
W jakiej relacji te dwa aspekty powinny występować? Czy obowiązek uświadamiania odbiorcy może być ważniejszy niż faktyczne wyobrażenie? Bowiem twórczość Smarzowskiego, począwszy od „Małżowiny”, przez „Dom zły”, aż po „Pod Mocnym Aniołem” umiała interesująco splatać tragiczne losy jednostek ze stosownym szkicem środowiska. Rzeczywistość kreowana przez reżysera, choć wyraźnie obecna, dosadna, wpływająca na mentalność, nie dyktowała charakteru postaci, nie posługiwała się nimi, by dowieść własnych racji lub ukazać odpowiednio wiele. „Wołyń” jednakże staje w opozycji do owej zależności, bohaterów umieszczając tam, gdzie akurat można odkryć ciekawy element historii na kresach.
Ta kształceniowa powinność szczególnie wybrzmiewa w rwanej narracji produkcji, meandrującej od zdarzenia do zdarzenia, od detalu do detalu, i jak otrzymujemy naprawdę bogaty, zniuansowany portret tego okresu, tak cierpi na tym intymność opowieści. Zbyt wiele dygresji, geopolitycznych czynników, bezimiennej śmierci, aby uczynić historię Zosi Głowackiej prawdziwie emocjonalną, lecz mimo to, jej perspektywa okazuje się kluczowa. Smarzowski topornie scala masową tragedię z pojedynczym dramatem, przesuwając proporcję ku historycznej faktografii. Mnoży kolejne sceny rodzajowe, przybliża obyczaje oraz precyzyjnie nakreśla narastającą nienawiść wśród społeczności, ale kosztem osobistego znoju protagonistki, przybierającej formę narzędzia do obserwacji postępującej degrengolady, aniżeli pełnokrwistej uczestniczki mordu. Ilekroć Zosia ściera się ze śmiercią, scenariuszowy protektorat ześle przypadek, osobę lub okazję, aby mogła dalej służyć sprawie słuszniejszej niż nieuchronność losu. Być może to stanowi uczuciową bezszelestność całego projektu.
Dla innych filmowy demiurg nie pozostaje tak łaskawy, najpierw eksterminując Żydów, jak zapowiedź rzeczy przyszłych, dając następnie upust fanatyzmowi ukraińskiemu. I gdy przychodzi rzeź, skrywa wszelkie krwawe procesy za zasłoną montażu, niedopowiedzeń oraz pruderyjnych odległości – nie będzie konieczności odwracania głowy, nie ma bolesnych obrazów, drastyczność ograniczona do niezbędnego minimum zaskakuje subtelnością oraz budzi bezwzględny sprzeciw wobec oporów natury moralnej i estetycznej. Czy można straszliwe zezwierzęcenie zamknąć w sferze domysłów? Czy należy wydzielać fizyczne cierpienie, modelować je? Czy powinny wystąpić kompromisy? Haneke zapewne nie pokazałby nic. Smarzowski akcentuje w ten sposób swój pogląd na los kresowian, interesuje go bardziej motywacja od czynu, dociekanie źródła, lecz dwugodzinne preludium nie prowadzi do brutalnej erupcji, a nadmiernie bezpiecznego epilogu.
Skomponował film złożony, pełen niejednoznacznych zachowań, wątpliwych postaw, świetnie ujętych przez Sobocińskiego Juniora w atmosferycznych kadrach, ale nic z tego wyraźnie oddziałuje – okropne czyny, bluźniercze słowa przypisywane są anonimowej swołoczy, nieznaczącym ludziom, namiastkom charakterów i ten obiektywizm w rozdzielaniu racji, chęć okiełznania całego konfliktu wyzuwa resztę z jakiejkolwiek indywidualności. Ogólnikowe spojrzenie nie tyle kłuje oschłym stosunkiem do ekranowego cierpienia (bo „Wołyń” wyraźnie chce wstrząsnąć widzem), co zupełnie to cierpienie marginalizuje, pozbawia konkretnego człowieka i rozpatruje jako większy od niego wstydliwy epizod, z bezimienną masą. Lekcja tego, jak ideologia może zdehumanizować, jak zacietrzewienie usprawiedliwia bestialstwo, tylko historia przesiąknięta niewinną krwią już dawno zawarła w sobie podobne przesłanie. Wiem, ale nie czuję.
Kacper Poradzisz