Powinienem przestać wierzyć w filmy o superbohaterach. Za każdym razem, kiedy myślę, że kolejne dzieło Marvela czymś mnie zaskoczy, otrzymuję infantylne, nudne i nijakie kino. Ostatnio dostaliśmy „Deadpoola”, który wulgarnością, brutalnością i odważnymi żartami miał przełamać potok podobnych, nic nie wnoszących obrazów, ale okazał się schematycznym produktem, jedynie świadomym tego, jak utartymi szlakami podąża. Najgorsze w tym wszystkim jest to, że choć ironizuje na każdym kroku, w żaden sposób nie przełamuje kliszy – jakby sarkazm i luźne podejście miało usprawiedliwiać gatunkowe toposy.
Tu przynajmniej mieliśmy bardzo konkretne założenia, zupełnie nietrafione i niezręczne, ale zrobione z pomysłem, konsekwentnym od początku do końca. Natomiast „Batman v Superman” nie wie, dokąd zmierza. Każde kolejne ujęcie, kolejne zagranie, czy fabularna cegiełka jest ciosem w próżnię, wymierzonym w nadziei, że może gdzieś pojawi się sens.
Dostajemy bowiem opowieść bez ładu i składu, pozszywaną z różnych scen, często tak niepotrzebnych i konsternujących, że nie znajdziesz powodu, dla którego zostały tu umieszczone. I ta słaba konstrukcja przygniatana jest nadmiernym patosem oraz zależnościami zbyt wielu postaci. To nie jest film o pojedynku dwóch ikonicznych bohaterów, bo ich konflikt zupełnie nie ma znaczenia, jest syntetycznie wytworzony i na tyle niewiarygodny, że nawet scenarzyści zwlekają z jego podaniem. Nie dlatego, że chcą zbudować napięcie, ale po prostu dobitnie nas przekonać, że Batman nie lubi Supermana i chce się z nim bić. I owszem, sam pojedynek to coś, co może emocjonować, jednak znowu, zmyślni twórcy odebrali mu wymiar ostateczności i umieścili go gdzieś w połowie, tym samym całkowicie go unieważniając w kontekście następnych wydarzeń.
Takich dziwnych, niezręcznych zagrań jest naprawdę dużo i pewnie, gdybym naprawdę nie starał się wejść w tę rzeczywistość, onieśmieliłaby mnie ich ilość. Ja chciałem w to uwierzyć, liczyłem na ten film nie dlatego, że jestem ogromnym fanem, ale widziałem w nim możliwość przełamania pewnych zastygłych przyzwyczajeń. Nie mogę zrozumieć, jak z tak ciekawego, czystego i doskonałego konceptu mógł wyrosnąć taki chaos – każdy ma swoje nie znaczące pięć minut, każdy otrzymuje zestaw patetycznych tekstów i nikt nie potrafi tego zatrzymać. Dialogi to coś, nad czym warto się pochylić. Przez cały obraz miałem to podskórne przekonanie, że bohaterowie tak naprawdę ze sobą nie rozmawiają, bowiem albo mówią krzepiącą przemowę, albo chcą kogoś sprawdzić lub oszukać, albo wygłaszają tajemnicze sentencje, mówią zagadkami. Są wiecznie wściekli, przygnębieni i wyprani z jakichkolwiek emocji. Nie wiem, co wyrazi bezład tej produkcji – to się po prostu czuje.
Najsmutniejszym aspektem jest obsada – choć złożona z aktorskich talentów, Zack Snyder nie umie wykrzesać z nich odpowiednich emocji, ani dopasować do obranej przez siebie stylistyki. Moja ukochana Amy Adams, tak wdzięcznie upiększająca „Mistrza”, „Ją” (film „Ona”) i „Americam Hustle” tutaj jest najmniej potrzebnym elementem, a przecież warsztatem przewyższa Henrego Cavilla, czy Bena Afflecka. Jessie Eisenberg z ciekawej postaci zamienia swoje oblicze w stosunkowo irytujące zbiegowisko nerwowych gestów, a Jeremy Irons, choć świetny i ironiczny w swojej adaptacji Alfreda, nie ma nawet okazji, by pokazać coś więcej.
W tym zawiera się największy grzech twórców – w braku wyczucia. Kreują swoje dzieło na mroczne widowisko, przesycone fantastycznymi kadrami i widowiskowością, ale zapominają o fundamentach – o logicznym, wyrazistym scenariuszu; o odpowiednim rozplanowaniu czasu ekranowego dla każdego bohatera; o zrozumieniu idei całości i nie wrzucaniu dosłownie losowych scen; o budowaniu napięcia; o konkretnym zarysowaniu konfliktu, czy wreszcie, o szacunku dla widza, dla którego ten zbieg okoliczności jest niezrozumiały i niezbyt przyjemny.
Kacper Poradzisz