Kilka dni wolnego u jednych powoduje euforię i piętrzenie się planów związanych z wypoczynkiem, u innych popłoch, bo lista zadań i zaległości, które chcielibyśmy w ciągu tych dni wolnego nadrobić jest niewspółmiernie długa w porównaniu do ilości godzin, jakie stawia nam do dyspozycji majówka.
Ci pierwsi więc wyjeżdżają za miasto i oddają się błogiemu lenistwu. Ci drudzy walczą, uzbrojeni w miotły i budowlane akcesoria. Jedno jest pewne – prawie nikt, jak Polska długa i szeroka, nie spędzi tego czasu przed telewizorem. Ja zdecydowałam się na wyjazd do raju – w okolice, gdzie człowiek wygospodarował sobie kawałek przestrzeni i żyje od wieków według utartych, niezmiennych surowych reguł, które narzuca mu natura; gdzie opisywane przeze mnie kilka tygodni wcześniej zasady cohabitatu mają się dobrze – bez ubierania tego w definicje.
Człowiek tu nie dyskutuje z naturą, nie negocjuje z nią. Dwa razy w roku – w ściśle określonych dniach, pokornie szoruje swój drewniany dom. Poddaje się wypracowanym przez wcześniejsze pokolenia rytuałom i gwiżdże na cywilizacyjne zdobycze. Cała tutejsza gospodarka odbywa się według niezmiennego kalendarza, w który my nie bardzo wierzymy, ale który tu najwyraźniej się sprawdza. Nie operuje się więc tu datami, a imionami świętych. Wiadomo, że wrażliwych roślin nie sadzi się zanim trzej zimni ogrodnicy obejdą swoje imieniny, a kąpiel w rzece dozwolona jest dopiero po świętym Janie.
Mam sporo szczęścia, bo mam okazję spędzić dobry czas w miejscu, z którego pochodzą moi dziadkowie.
Beata Norbert
/Chochołów, Tatry/