Wywiad z, niekoniecznie, tylko jednym pytaniem.
Obserwuję ją od wielu lat. Ale gdy kilka dni temu pierwszy raz miałem sposobność dłużej porozmawiać z Marią Skiślewicz, zdumiała mnie niebywałą energią, zapałem, a nawet entuzjazmem. Mogłaby być wzorem nie tylko dla swoich rówieśników, jak nie nudzić się i na co dzień robić to, co się kocha.
Jak napisał ktoś – „Pani Maria Skiślewicz jest prawdziwą ambasadorką Świdnicy, Polski”. Nie ma w tym krzty przesady. Przez pięćdziesiąt lat związana z amatorskim ruchem artystycznym. W tym czasie wychowała kilka pokoleń świdniczan, które uczyła tańca. Od 35 lat z zaangażowaniem prowadzi stworzony przez siebie amatorski Zespół Tańca Narodowego i Estradowego „Krąg”, promując taniec narodowy, ludowy i estradowy. Codziennie, od wczesnego rana do późnego wieczora, przyczynia się do upowszechniania kultury oraz kultywowania polskich tradycji. W tym duchu wychowała wiele pokoleń dzieci i młodzieży, zarażając pasją do tańca i dobrej zabawy – proponując alternatywne formy wychowania. Jest niezwykłą i wyjątkową osobą nie tylko w Świdnicy. A jak się to wszystko zaczęło? Jak z uśmiechem opowiada pani Maria, od urodzenia na Wołyniu, w Kowlu. Pamięta „Wielką Wędrówkę” ze Wschodu na Zachów. Miała wówczas sześć lat, gdy w 1945 roku pierwszy raz zetknęła się z tańcem. Gdzieś w czasie tej podróży była świadkiem, jak żołnierze rosyjscy tańczyli kozaka. Spodobało się jej to bardzo i nawet zaczęła z nimi tańczyć. Dostała od nich, za „pierwszy” swój występ, pudełko cukru w kostkach. Tata był dumny ze swojego dziecka. Przyjechali do Świdnicy i tu znów był taniec. W świetlicy kolejowej działał Bolesław Stelmaszewski, który prowadził grupy taneczne. Mała Marysia chodziła tam i obserwowała z zaciekawieniem, aż zaczęła tańczyć pierwsze swoje „solówki”. Stała się ozdobą zespołu. Jak dzisiaj opowiada – „Plątałam się tam, plątałam, aż dorosłam do grupy młodzieżowej i zaczęła w niej tańczyć”. Tańczyło wówczas sporo dzieci i młodzieży, z racji tego, że nie było innych rozrywek. Nie były to jeszcze czasy telewizji czy Internetu. Dzisiaj przy takiej ilości atrakcji niewielu jest zainteresowanych tańcem, a szczególnie ludowym, czy narodowym. Kiedy umierał Bolesław Stelmaszewski, mówił, że cieszy się ogromnie, że świdnicka choreografia zostaje w rękach Marii Skiślewicz. I nie mylił się, bo jest ona jej całym życiem. Nie wyobraża sobie bez niej niczego. Gdy pytam o to, ile czasu poświęca na zajęcia ze swoimi uczniami – uśmiecha się i liczy, że gdyby aktywny dzień liczył 10 godzin, to do niedawna taniec zajmowałby w nim 9 i pół godziny. A reszta byłoby to życie. Lubi gotować, ale robi to tylko w chwilach relaksu. Kiedyś uprawiała lekką atletykę. Biegała na nietypowym dystansie 500 metrów. Była m.in. mistrzynią Dolnego Śląska. Był nawet taki moment, gdy brała udział w przygotowaniach olimpijskich do Olimpiady w Rzymie. Ale przegrała z Janiną Hasse, zawodniczką „Bielawianki” z Bielawy, późniejszą reprezentantką Polski. Jak dzisiaj się przyznaje – „Nie umiałam wówczas przegrywać i wybrałam…. taniec”. Prowadziła wiele zespołów tanecznych, z którymi objeździła prawie całą Europę i kawał świata. Wszędzie budząc zachwyt i aplauz publiczności dla niepowtarzalnych układów tanecznych, strojów i kunsztu świdnickich tancerzy. Teraz przekazuje cały dorobek swojemu synowi, Wojciechowi, z którego jest dumna. Widzi, z jakim entuzjazmem porywa młodzież i realizuje to, o czym i ona marzyła. Cieszy się z nowych formacji tanecznych, i z zespołu Małej Świdnicy, i z Kręgu, który jest dla niej od 35 lat działalności prawdziwą perłą. Kochają go wraz z synem i pielęgnują. Pani Maria uważa, że młodzież w nim tańcząca jest na wagę złota, jak zresztą każdy amator zajmujący się tańcem. Szanują swoich tancerzy i nigdy nie próbują ich zniechęcać do tego, co wybrali. Wręcz przeciwnie, kiedy przychodzą do zespołu, pozwalają im najpierw zbudować przyjacielskie relacje z grupą. Oni muszą się w niej dobrze poczuć, bo wówczas nie będą zwracali uwagi na swoje mankamenty taneczne. Ważny jest odpowiedni klimat i samopoczucie. W reszta sama przyjdzie. Maria Skiślewicz twierdzi, że tańca można nauczyć nawet „nogę stołową”.
W tym roku świdnicki zespół prowadzony przez Skiślewiczów planuje jeszcze wyjechać z występami do Turcji i Holandii. Marzeniem są występy za oceanem, na które zbierają pieniądze, bo każdy taki wyjazd jest niezwykle kosztowny.
Nasza bohaterka ma niebywały głód życia i działania. Mnóstwo pomysłów i planów. Nie ma czasu na chorowanie i zamartwianie się, co dalej. Śmieje się, że lekarze na niej nie zarobiliby na chleb.
Jakie marzenia ma dzisiaj Maria Skiślewicz, kobieta tańcząca od ponad półwiecza?
– Przede wszystkim, by mój syn, Wojtek, kontynuował moje działo. Dzisiaj obserwując go widzę, że świdnicka choreografia trafiła w odpowiednie ręce. Jestem dumna z tego i marzę, by miał jak najmniej kłopotów w swojej pracy, jak najwięcej pomocy innych. No i byśmy byli zdrowi, tak jak do tej pory. Bo to jest najważniejsze. Niczego więcej mi nie trzeba., bo z moją młodzieżą zwiedzam świat i to jest prawdziwe szczęście.
Wacław Piechocki