Zbliża się zima i chyba trzeba pomyśleć o tym, jak będziemy dokarmiać okoliczne wróble i sikorki. Z zazdrością śledziłem akcje organizowane przez miejscowy supermarket gospodarczo-budowlany. Nawet zastanawiałem się nad tym, czy można u nich znaleźć gotowe elementy na taki karmnik. Kiedyś nie był to problem, miałem niezastąpionego i potrafiącego wszystko ojca. Pamiętam, że przed każdą zimą szykował po dwa lub trzy karmniki i wieszał, obowiązkowo jeden przy oknie w pokoju. Nigdy nie były puste. Widok kolorowych sikorek budził radość i dumę w zimowe dni. Dzisiaj moja piwnica i zaplecze gospodarcze świeci pustkami i ogranicza to znacznie moje możliwości. Choć, jak mówi praktyka, dla chcącego nic trudnego.
Pamiętam pierwsze swoje wyzwanie inwestycyjne, które przypadło na okres stanu wojennego i mizerię zaopatrzeniową tego okresu. Postanowiłem założyć rodzinę, a do tego niezbędne było mieszkanie. Niestety, wtedy, jak i teraz jest to problem sporego kalibru. Przede wszystkim, gdy nie ma się potrzebnej na to gotówki. I to jednak można było jakoś obejść. Zaczynała się wówczas moda na adaptacje strychów na mieszkania. Jako pionier na miejscowym rynku „adaptatorów” przecierałem szlak dla tych, którzy tym sposobem chcieli mieć swoje M. Znalazłem strych; udało mi się zyskać zgodę lokatorów; miasta – właściciel budynku podpisał umowę na adaptację. Trwało to prawie rok. Prace budowlane zacząłem pierwszego lutego i z małymi przerwami trwały one też niemal rok. To na marginesie. Snuję tę historię, bo kiedy wszedłem na „plac budowy” i przyszło mi zmierzyć się ze starymi drewnianymi belkami, które zaplanowałem wkomponować w ściany – załamałem ręce. Wiekowe drewno przesiąknięte impregnatami, kurzem i brudem nie poddawało się papierowi ściernemu ani stalowym wiórom. Pamiętajmy, że były to siermiężne lata osiemdziesiąte i nie tylko nie było pod ręką materiałów budowlanych, ale odpowiedniego sprzętu zmechanizowanego. Miałem pomysł, chęci i sporo wyobraźni, która była znacznie większa od mojej niechęci do majsterkowania. Pomyślałem, pogrzebałem w zakładowej wypożyczalni narzędzi i powstała pierwsza szlifierka obrotowa do zdzierania brudu z moich belek stropowych. Na głowę wkładałem maskę ochronną, wielki fartuch, w ręce brałem szlifierkę ze stalową szczotką i „jechałem”. Upał i pył dawały popalić, ale efekt widać było po dwóch dniach. Później oczywiście było wygładzanie, dokładne szlifowanie i malowanie konserwantami.
Jakiż byłem dumny z siebie i swoich pomysłów. Ja techniczny abnegat sam adaptujący swój strych na rodzinne mieszkanie. Tyle było w tym emocji i pasji, że kiedy po kilku latach mieszkania w nim moja ówczesna żona namawiał mnie na zmianę naszego strychu na coś większego i niżej położonego, wzbraniałem się z uporem powtarzając, że wyjdę z niego chyba nogami do przodu. Okazało się, później, że niewiele było z tych zapewnień. W czasie całej tej adaptacji mieszkaniowej miałem wiele momentów, w których potrzeba stawał się matką kolejnego wynalazku. I pewnie wielu z nas ma takie momenty w swoim życiu, jak ja i pomysłowy Dobromir czy właściciel magicznego ołówka z innej kreskówki, który przy nadarzającej się okazji „wyrysowywał” kolejne wynalazki. A poważnie, czasami nawet wynalazcy i naukowcy muszą powiedzieć, że mieli więcej szczęścia niż rozumu.
Kuchenka mikrofalowa to efekt szczęśliwego przypadku, efekt uboczny programu mającego na celu zbudowanie nowej broni. Percy LeBaron Spencer był inżynierem – samoukiem, pracującym przy technologii wykorzystywanej w radarach, niedługo po zakończeniu drugiej wojny światowej. Technologia ta, rodem z niemal z powieści science – fiction, to magnetron, urządzenie zdolne do generowania wiązek promieniowania o dużej gęstości. Spencer był łasuchem. Pewnego dnia, przebywając w laboratorium, miał w kieszeni czekoladowy batonik. Zauważył, że gdy pracował przy magnetronie, batonik się stopił. Spencer odrzucił narzucającą się tezę, że to ciepło jego ciała rozpuściło czekoladę i postawił na o wiele mniej logiczną teorię, że niewidzialne promieniowanie w jakiś sposób „ugotowało” batonika. Podszedł do swojego odkrycia z entuzjazmem, nie przejmując się, że jego ciało też było wystawione na działanie tajemniczego promieniowania. Kontynuował swoje eksperymenty z magnetronem, zanim nie udało mu się go zamknąć w obudowie i sprzedać jako nowego urządzenia do gotowania. Pierwsza wersja kuchenki mikrofalowej miała jakieś 1, 8 m wysokości, ważyła prawie 400 kg i musiała być chłodzona wodą. Z biegiem lat jej rozmiary zmniejszały się, a teraz jest używana przede wszystkim do robienia popcornu i niszczenia różnych przedmiotów.
Dr Harry Coover pracował w roku 1942 roku dla Eastman Kodak, firmy znanej przede wszystkich z aparatów fotograficznych i wszystkiego, co z tym związane. Był jednak środek wojny, a pieniądze wydawał przede wszystkim przemysł zbrojeniowy, dlatego naukowiec otrzymał zadanie stworzenia przezroczystych stanowisk dla strzelców. Coover popadł w pewnym momencie we frustrację, gdyż substancja, z którą eksperymentował – cyjanoakryl – była po prostu zbyt lepka. Nie zauważył, że wynalazł właśnie jeden z najmocniejszych i najbardziej uniwersalnych klejów, lecz wyrzucił wszystko do śmieci. Po latach powrócił do swojego odkrycia i w 1958 roku Kodak wreszcie wypuścił na rynek klej pod chwytliwą nazwą Eastman 910. Z czasem zmienioną ją na Krazy Glue (pisownia zamierzona), a obecnie jest on najbardziej znany jako Super Glue.
Charles Goodyear jest wynalazcą gumowych opon. Nie było łatwo stworzyć gumę na tyle mocną, aby zniosła obciążenia wywierane przez samochód, co najlepiej wie sam Goodyear, który kilkakrotnie bankrutował i trafiał do więzienia. W 1930 roku dokonał przełomu, używając kwasu do wygładzenia i utwardzenia gumy. Rząd zamówił 150 toreb na listy wykonanych z nowego tworzywa i… wszystkie zawiodły. Proces nie działał i Goodyear był zrujnowany. Ponownie. W końcu w 1939 roku zawędrował do dużego sklepu z kolejną nieudaną porcją gumy. Tłum się przyglądał. Zaczęli się śmiać. Zdenerwowany Goodyear potrząsał pięściami i przypadkiem upuścił kawałek gumy na gorący piec. Po zbadaniu resztek uświadomił sobie, że oto znalazł drogę do uzyskania rozciągliwej, wodoodpornej i wytrzymałej gumy. Chociaż eksperymenty z nową technologią trwały latami, imperium się narodziło.
Wszyscy też chyba znają historię Aleksandra Fleminga. Przeprowadzał właśnie badania nad chorobotwórczymi bakteriami i hodował całe ich kolonie na szalkach Petriego. Potem wyjechał na weekend, bez sprzątnięcia laboratorium. Gdy wrócił, okazało się, że naczynka zostały zasiedlone także przez pleśń. A co najważniejsze, pleśń zabiła bakterie wokół siebie. W ten sposób odkryto penicylinę, antybiotyk, który uratował już miliony ludzi, najważniejszą część w machinie medycyny.
Wacław Piechocki