Nie ukrywam, że stworzenia owiane legendą i w ogóle dziedzina krypto zoologii od zawsze gdzieś mnie podskórnie fascynowały i możliwość doświadczenia, o ile tak można nazwać wpatrywanie się w ekran, spotkania z morskim monstrum było dla mnie przyczyną prostej, dziecinnej ekscytacji. Każdy w końcu ma w sobie wewnętrzne dziecko, które w odpowiednich warunkach potrafi opanować nasz organizm i poprowadzić go w najróżniejsze kierunki.
I ten pierwszy kontakt z „W samym sercu morza”, tu ograniczający się do zwiastuna, rozbudził we mnie przedziwną żądzę przygody i pragnienie czegoś nadzwyczajnego, chęć udziału w niezwykłej podróży. Ale jak szybko zdążyłem poczuć ciepło w sercu, tak szybko moja energia ulotniła się wraz z pierwszymi opiniami, niechybnie zapowiadającymi pospolite widowisko.
Prowadzony jednak instynktem wybrałem się na ten film, by sprawdzić, czy moje endogenne dziecko może spokojnie umrzeć. I cóż, na pewno jeszcze żyje, ale zostało za to drastycznie okaleczone. „W samym sercu morza” to bowiem film, który idzie w dwie różne strony ani myśląc o tym, by je jakkolwiek scalić i ten rozdźwięk między tym, co chce powiedzieć, a tym, jak to robi, całkowicie odcina widza od historii (opartej o powieść „Moby Dick”).
Już główny bohater, Owen Chase, budzi pewne wątpliwości – jest to jedna z tych nieomylnych, całkowicie odrealnionych, bo wystawianych na piedestał i idealnych postaci, które jako jedyne podejmują stosowne decyzje. Na pewno takie idealizowanie miałoby sens, gdyby później to zuchwalstwo i pewność siebie skonfrontować z potężnym żywiołem i ukazać niemoc człowieka wobec zjawisk będących poza zasięganiem, ale tutaj to nie nadchodzi. Owszem, jest pewien moment zadumy, który prawdopodobnie miał zobrazować bezradność i małość tych postaci, ale wyszło to tak niezręcznie i topornie, że nawet wierzyć się nie chce w jakąkolwiek przemianę bohatera.
Inną sprawą jest to, jak jest podana ta produkcja. Filtry, kadry, muzyka,oświetlenie mają w sobie coś z typowej, stereotypowo rozumianej baśni, sekwencje na statku i potyczki z wielorybem mnóstwo Hollywood, ale kiedy film stara się powiedzieć coś poważniejszego i dodać trochę dramaturgii, nawet jeśli dochodzi do naprawdę niepokojących wydarzeń, zupełnie nie da się odczuć beznadziei sytuacji. Ten rozrywkowy ton i trochę kiczowata estetyka nie sprzyjają chęci twórców do opowiedzenia historii wychodzącej poza ukształtowane już, nieco hermetyczne standardy kina wysokobudżetowego.
Ostatecznie wychodzi z tego obraz skąpany w przeciętności, niczym nie zaskakujący, natomiast pozostawiający lekki niedosyt – nawet nie w wymiarze czysto rozrywkowym, bo trudno ukryć, że na pewno dostarczy trochę przyjemności, ale tym bardziej rozczarowujący, że całkowicie odbiera pojedynkowi przyrody z człowiekiem emocje inne niż szczątkowe ilości adrenaliny. Gdy film nagle zadaje pytania odnośnie ludzkiej natury i chce podjąć tematy moralności, przekraczania barier, nie tyle nie chcesz wejść w dyskusję, co po prostu nie widzisz żadnego celu w zabieraniu głosu.
Kacper Poradzisz