Werner Herzog opowiadał już o postaciach ekscentrycznych, nieprzystających do swoich czasów i, zdawałoby się, nieprzystających do ludzkości w ogóle. Spędził z pogubionymi, załamanymi czy samotnymi czasu więcej niż człowiek mógłby znieść, tworząc małe i wielkie opowieści, po czym, zamiast na starość uciec w kameralność, niebotycznie zwiększył skalę, przedstawiając zjawisko potężniejsze od niego samego, jego bohaterów, religii wszelakiej – Internetu.
I jak wyświechtana jest mowa o niekontrolowalnej naturze sieci, jej głębinach nieznanych, zakamarkach pstrokatych, tak 74-letni reżyser potrafi oddać faktycznie przerażającą niemoc umysłu wobec własnego tworu.
Już u początku Herzog rozciąga paralelę pomiędzy Internetem a religią, gdy pomieszczeniu, w którym miał swój początek przypisuje rolę swoistego sanktuarium, kolejnym wypowiedziom nadając brzmienie proroctwa i stwarzając ostatecznie misterium wirtualnej rzeczywistości. Podział na wtajemniczonych kapłanów oraz błądzących świeckich jeszcze wyraźniej zarysowuje się w specyfice komentarzy, przesiąkniętych technologicznymi niuansami tylko po to, by zestawić je z emocjonalnym rozumowaniem „wierzących”. Z czasem jednak porównanie traci aktualność, jakby analogie do wierzeń wykończyły się, a następne aspekty fenomenu wykraczały poza standardowe środki wyrazu. Ten prosty zabieg to sugestywny sygnał wszechmocy absolutu, jednocześnie niepokojący i zaskakująco krzepiący.
Twórcy bowiem naprawdę starają się, aby ukazać możliwie najszersze spectrum zagadnień, historii, ważnych osobistości, pomieszczeń niezwykłych; nadać motywowi przewodniemu wielowymiarowość, pozostać w zgodzie z filozoficznym i technologicznym wymiarem Internetu, stosunkowo obojętnym będąc na omawiane kwestie. Tylko chęć pokazania wszystkiego wiąże się z pewną skrótowością, uproszczeniami, co też doskonale obrazuje „Lo i się stało…” – kolejne akty następują jak przypomnienia, jak niechlujne dopiski, z większą lub mniejszą starannością okalając problem. Trudno zauważyć tu winę Herzoga, powodu należy raczej szukać w szerokim paśmie rozgałęzień. Jeśliby się zastanowić, jest pewien urok w niedokładności filmu – jak wpisany w strukturę metakomentarz samej tematyki.
Wypływa z tego dosyć ambiwalentny obraz, powodowany ciekawością i podskórną obawą cyfryzacji człowieczeństwa. Seans zachęcający do myślenia oraz przerażony perspektywą utraty tej zdolności. Gdzieś w tle szepcący o tym, że ludzkością już wiecznie targać będą byty nieogarnięte – być może Bogowie współczesnych cywilizacji, o ile sieć Ich nie wchłonęła.
Kacper Poradzisz