Dawno nie spotkałem obrazu, który potrafił swoim wydarzeniom nadać ten dziwny kontekst poboczności – jakby owa historia była zupełnie nieważna, ale przypadkiem kamera zawędrowała akurat tutaj. I w czasach, kiedy każda produkcja potrzebuje tego wymiaru ostateczności, zawierającego się w ogromnych, zjawiskowych pojedynkach, czy przemianach psychologicznych, „Cloverfield” nadaje swojej opowieści znacznie szersze spectrum, tym samym czyniąc z niej coś w rodzaju pojedynczego elementu kroniki, po brzegi wypełnionej ludzkimi dramatami.
Cała sztuczka polega na tym, że choć zamknięto trzy skrajne osobowości w bunkrze, to ich obecność jest bezpośrednio powiązana z przemianami na zewnątrz; przemianami znacznie ważniejszymi, absorbującymi więcej istnień i stającymi się punktem odniesienia naszych bohaterów. Co zatem się stało?
Domniemania postaci nawarstwiają się. Co spowodowało, że tu się znaleźli? Przed czym właściwie się ukrywają? Kim jest człowiek, który stworzył ten schron? Mówienie o tym obrazie to delikatna sprawa, bo wyłącznie niepewnością udaje się stworzyć poczucie zagrożenia, a napięcie w ten sposób wytworzone, w obawie przed tym, co nieznane i tym, do czego zdolni są bohaterowie, oddziałuje podwójnie. Owszem, opierając o niewiedzę cały emocjonalny wydźwięk filmu staje się jasne, że wyłącznie raz porządnie nas zaskoczy, co nie zmienia faktu, iż pozostaje gęstym pociskiem.
Poczucie zaszczucia i klaustrofobii dopełniają przytulne, niegroźne pomieszczenia bunkru, które jednak zestawione z dusznością relacji, zamieniają się w prawdziwie groteskowe miejsce, z pogranicza jawy i onirycznego koszmaru. Jest coś w tej przestrzeni, co nie pozwala na ufność wobec niej, bowiem w najbardziej prozaicznych momentach, w chwilach relatywnej swobody, podskórnie czuć kruchość tej iluzji. I gdy w tle leci delikatna, wesoła piosenka, w ciągu chwili może przejść w niepokojące zgrzyty, agresywne akordy, zwiastujące konieczność odkrycia prawdy.
John Goodman jest jednak człowiekiem, który zarówno przywiódł mnie do kina, jak i wypuścił z niego ze sporą dozą ambiwalencji. Jego postać jest rozpięta na tak wielu płaszczyznach, że trudno w pełni zrozumieć ową personę. W jednej scenie krzyczy i jawi się jako ostateczna zguba, w drugiej ujawnia swoje delikatne oblicze. Ze skrajności w skrajność, myli widza i pogrywa z oczekiwaniami, tworząc naprawdę złożoną kreację nie tyle osoby zagubionej, co pomylonej. Najciekawszym elementem jest sama aparycja aktora, który otyły i ociężały, swoje poglądy przerywa zmęczonym sapaniem. Jest jak zwieńczenie artystycznej drogi twórców, którzy thriller przeplatają z czarną komedią, a horror z ciężkim dramatem.
Owszem, samo zakończenie to kwestia nieco dyskusyjna, podyktowana jednak zbyt dużą ilością odpowiedzi, a nie czysto fabularnymi zagraniami. To miłe, że Dan Trachtenberg doprowadził swoją opowieść konsekwentnie do końca, ale tutaj urwanie akcji byłoby najlepszą możliwą decyzją, pozwalającą na podniesienie napięcia. Z samą konstrukcją również nie jest najlepiej, bo choć obraz zwalnia i umie się skoncentrować na swoich bohaterach, często, czy to przez niewielki budżet, czy przez niecierpliwość, zdaje się pędzić wprost do finału. Mimo to, skróty te nie pozwalają na odwrócenie uwagi od stabilnego, gęstego trzonu, jakim jest wizyta w przedziwnym schronie. Każdy powinien go odwiedzić.
Kacper Poradzisz