Tarantino był niejednokrotnie posądzany o rasizm, apoteozę przemocy, czy fetyszyzację kobiecych stóp. Często także podkreślano feministyczny wydźwięk jego „KillBill’a”, „Jackie Brown”, czy mniej znanego publiczności „Grindhouse: Death Proof”.
W „Django” zaś dopatrywano się inteligentnego komentarza na temat niechlubnej, niewolniczej przeszłości Stanów Zjednoczonych, a „Pulp Fiction” obrosło już w najróżniejsze interpretacje i domysły. Natomiast sam twórca nieraz odcinał się od wszelkich spekulacji na temat ukrytych znaczeń jego obrazów i powtarzał, że chce opowiedzieć wyłącznie dobrą historię. I faktycznie, odbieranie tej przedziwnej twórczości jako zbiór po prostu świetnie opowiedzianych historii wydaje się całkiem trafionym punktem widzenia, ale jednocześnie uszczuplającym pojmowanie owej filmografii jako pełną paletę doświadczeń – tych widocznych na ekranie, i tych, które widz zauważa pomiędzy wierszami. Trudno sobie wyobrazić funkcjonowanie „Django”, „Pulp Fiction”, czy „Wściekłych Psów” jako opowieści bez żadnych refleksji nad poruszanymi tematami lub pozbawionymi choćby podstawowych wniosków.
Owszem, nieraz przeczytać można, że Quentin posługuje się instynktem podczas pisania, stosuje technikę Stanisławskiego, czy najzwyczajniej w świecie podąża za swoimi postaciami, tym samym tworząc scenariusz z emocjonalnych, niezwykle subiektywnych odczuć, jednak zawsze posługiwał się wiarygodnością w kinie oraz konsekwentnie budował bohaterów, jak i całą intrygę. I ta prawda, która wynika z bezkompromisowości reżysera każe nam uznawać owe produkcje jako odbicie jego wrażliwości, często przepuszczonej przez najróżniejsze stylistyki i konwencje. Toteż obcowanie z jego projektami ma bardzo intymny wydźwięk –zostaliśmy zaproszeni do świata Tarantino, niczym nie zmąconej krainy, gdzie nie ma miejsca na filmowe schematy i sztuczki. Pozostaje wyłącznie miłość do kina, tu wyrażana w sposób bardzo obrazowy.
Bo najciekawszym aspektem jego kina jest właśnie ta obrazowość, dosłowność, jaka zawiera się w ekranowej przemocy. Ta miała już przeróżne wydania – od nihilistycznej i ciężkostrawnej we „Wściekłych Psach”; impulsywnej i przypadkowej w „Pulp Fiction”; do rozrywkowej i absurdalnej w „Kill Billu”. Tarantino wychowany na niskobudżetowym exploitation, przesiąkł zwyrodniałym, brutalnie zarysowanym eskapizmem, by swoją fascynację przenieść do własnej, odpowiednio pomieszanej z popkulturą i filmowym wszechświatem rzeczywistości, tworząc niezwykłą mozaikę skandalu i miłości. Jednak nie rozumiejąc przemocy jako idei samej w sobie, głównego obiektu rozmyślań, ale jako wynik charakterów jego postaci oraz społeczności, której są elementem.Przemocy dostosowanej do konkretnej poetyki, przeobrażającej ją w krwawą, rozrywkową potyczkę lub powolną, naturalistyczną agonię, co chyba najlepiej podsumuje cytat: „Przemoc jest formą przedstawienia filmowego”.
Jednak poza oczywistymi inspiracjami z filmowego medium, Tarantino w procesie twórczym czerpie mnóstwo z powieści gatunkowych. Stąd właśnie podział na rozdziały, zabawa chronologią, narracją, czy operowanie kilkoma opowieściami na raz, by luźniejszą, powolniejszą mentalność książek przenieść w ramy filmowego doświadczenia. Szczególnie to widać we „Wściekłych Psach”, gdzie niemal cała akcja została ograniczona do jednego miejsca, a główną osią napędową jest powolne odkrywanie kolejnych niuansów owego feralnego wydarzenia. Poznajemy różne punkty widzenia, otrzymujemy kolejne informacje, by wreszcie otrzymać spójne, wyraziste dzieło.
I „Nienawistna Ósemka” jest nie tylko udanym powrotem do przeszłości, ewokacją świetnego debiutu, ale także artystycznym spełnieniem prawdziwego kinomana, tak bardzo zakochanego w klasycznych westernach i przesadzie exploitation.
Ponownie dostajemy podział na rozdziały, a każdy z nich, wprowadzony w mniej lub bardziej oczywistym momencie, jest nie tylko sposobem na posunięcie akcji dalej, ale służy także jako pretekst do zmiany obranego kierunku, zdezorientowania widza lub całkowitego odwrócenia fabularnych wektorów. I choć początek obiecuje coś stonowanego, czy dojrzałego, kolejne etapy historii, świadome podejmowanych decyzji, obnażają nasze pragnienia i z premedytacją wykorzystują je przeciwko nam.
Także tytułowa ósemka nie pozwala się łatwo zaszufladkować. Tarantino umiejętnie buduje pozory, uwypukla znane, stereotypowe cechy, czy skrajnie przerysowuje swoje charaktery, by znowu, wbrew wszelkim przesłankom, wyrwać bohaterów z prostej klasyfikacji. I tak bezwzględny łowca głów okazuje się naiwnym wrażliwcem; stłamszony, spokojny Murzyn panem sytuacji, a impertynencki rasista z powodzeniem naśladuje czarnoskórego towarzysza. To prosta metoda przełamania pewnych schematów, ale skutecznie pogłębia rysy psychologiczne postaci, które wraz ze swoimi opowieściami i poglądami, wyrażanymi w przegadanych dialogach, budują wrażenie niezwykłej namacalności. Jawią się jako potencjalni przyjaciele, których chcesz na przestrzeni tych trzech godzin lepiej poznać i zrozumieć konkretne stanowiska. Quentin przecież nie raz podkreślał, że chce tworzyć obrazy, do których oglądający ma powracać, odświeżać sobie, aby spotkać się z tymi postaciami, poczuć znaną, a przecież dawno utraconą rzeczywistość.
Jednak ta przyjaźń rodzi się także w obrębie kadru, bowiem poza oczywistą, dosadnie ukazaną nienawiścią, projekt ten bardzo subtelnie rysuje drogę do pojednania między dwoma skrajnymi punktami widzenia. Owszem, to droga pełna wnętrzności, krwi i obciętych kończyn, ale tym bardziej ekscytująca, gdy konfrontujemy ją z przewrotną sympatią zrodzoną na jej końcu. Zemsta i amoralność okazały się wspaniałym scaleniem i zapieczętowaniem swoich dobrych intencji, co w kontekście twórczości Tarantino nie wydaje się nazbyt ekstrawaganckie, czy szalone.
Jednocześnie otrzymujemy bardzo sprawnie nakreślone tło polityczne i historyczne, z odpowiednią dawką nietolerancji, eksponowanej w słowie „czarnuch” i nadmiernym ironizowaniu. Sprawność, z jaką Quentin obrazuje nam ową rzeczywistość, z jaką ogrywa osiem różnych charakterów budzi najwyższe uznanie. Nie tylko zawarł wszelkie informacje w dialogach, ale także uczynił je wyrazistymi, naturalnymi i rozrywkowymi, wzbijając się na niemal nieosiągalny poziom dla wszelkich scenarzystów. Owszem, wnioski płynące ze skryptu to dosyć standardowe przemyślenia, piętnujące rasistowskie zachowania i nie wzbudzające szerszych refleksji, ale organicznie wplecione w wydarzenia, jedynie umilają seans.
I wszystko to wspaniale spięte przez Roberta Richardsona, finezyjnie kadrującego jedno pomieszczenie, z pomysłem, smakiem i wyczuciem kreującego napięcie lub deformującego wydźwięk sceny. Potrafił wyłuskać kameralność z rozmów przy strawie i kominku, jednocześnie z godnością towarzysząc makabrycznym wydarzeniom. Świetnie także zsynchronizował się z muzyką Ennio Morricone, która dopełniała klimatycznych ujęć własnym, nienachalnym brzmieniem i wdziękiem. Uwerturą ze smakiem wprowadzającą klimat, rozpuszczającą się gdzieś w tle, jak i przeobrażającą się w dosadnie zarysowane, psychodeliczne doświadczenie, napełniające przedziwnym horrorem poszczególne sceny.
Martwi jedynie nieco ambiwalentne podejście Tarantino do szeroko rozumianej przemocy i związanej z nią powagi, rozważań. Pojawiające się na początku niepokojące zbliżenia na twarze, nienachalne symbole lub, uogólniając, obietnica ambitnej, zaskakującej treści okazuje się jedynie jedynym z wielu błędnych tropów, jakie są nam podrzucane. I to samo spotkało przemoc, w pierwszych rozdziałach dobitnie zaakcentowaną, bezsensowną, niepotrzebną, w końcowych aktach odczytywaną wyłącznie jako powód do dobrej zabawy, przedstawianą w sposób czysto estetycznej rozwałki, nijak nawiązującej do wcześniejszych sugestii. I w filmie tym jest znacznie więcej podobnych, podyktowanych wizualnym wrażeniem decyzji, bezwartościowych, za to odpowiednio wystylizowanych. A chciałoby się odczuć jakieś nietypowe, przewrotne wnioski od, bądź co bądź, niesamowicie inteligentnego, świadomego i zmyślnego twórcy – to jednak nie nadchodzi.
„The HatefulEight” to Quentin bez ograniczeń, tworzący swego rodzaju autoportret własnych doświadczeń, zboczeń, fantazji i najdziwniejszych wizji. To film o nienawiści, tej wyrażanej słowami i tej zawartej w krwawych starciach. To film o przyjaźni, o rasizmie. To farsa, dramat, tragikomedia, groteska i horror, a jednocześnie wciąż spójne artystycznie dzieło, pokazujące środkowy palec ugrzecznionym, wysokobudżetowym widowiskom, zapatrzone w siebie i na tyle egoistyczne, by nie słuchać niczyich wskazówek. Całe szczęście.
Kacper Poradzisz