Rozróżnijmy sobie dwa pojęcia – „adaptacja” i „ekranizacja”. To pierwsze zakłada wprowadzenie pewnych zmian względem oryginału, przystosowanie go do wizji reżysera, scenarzysty, bądź, z bardziej prozaicznej przyczyny, do ograniczeń spowodowanych innym medium. Drugie zaś musi starać się, by jak najwierniej ukazać to, co zawarto w pierwowzorze, nie dodawać nic od siebie, pozostać oddanym duchowi oryginału. W przypadku translacji książek na język filmowy zdecydowanie lepiej sprawdza się adaptacja, która pozwala na znacznie swobodniejsze operowanie opowieścią, pozwalające na destylacje najważniejszych, czy też najlepszych fragmentów, utworzenie swoistej alternatywnej rzeczywistości.
Jednak Ridley Scott podjął się zadania znacznie bardziej karkołomnego, bowiem postarał się, by filmowy „Marsjanin” pozostał niezwykle bliski temu książkowemu; nie odbiegał znacząco od literackiej wersji. Taka lojalność i rzetelność w odtwarzaniu wszystkich wydarzeń, wątków, czy postaci na ekranie, choć ceniona przez widzów, tutaj absolutnie nie dała rady.
Historia jest nieskomplikowana. Mark Watney po niezwykle przykrym zbiegu okoliczności zostaje sam na Marsie i jego jedynym celem jest wydostanie się stamtąd. I tak, określenie „kosmiczny CastAway” wcale nie jest dalekie założeniom woluminu.
W książce jest wiele miejsca, można spokojnie rozwijać bohaterów i ich historie, nieśpiesznie portretować świat, powoli zaznajamiać, oswajać z pozostawionym na czerwonej planecie astronautą, podczas gdy film, zwłaszcza blockbuster (albo pretendujący do tego miana), nie ma czasu, by zajmować się każdym mało ważnym opisem pojawiającym się gdzieś na dwusetnej stronie. Mimo to, reżyser skompresował całą fabułę do dwuipółgodzinnego widowiska, które ogląda się jak ogromne streszczenie. Akcja pędzi, co chwila idzie na skróty, dodaje nowe, nic nie wnoszące postacie, rzuca nas z miejsca w miejsce i właściwie niczym nie pozwala się nasycić, nic nie zapada w pamięć – zanim zdążymy odczuć samotność głównego bohatera, zanim poczujemy przygnębiającą, martwą pustkę Marsa, on już kontaktuje się z NASA. Nie możemy patrzeć na walkę o przetrwanie na bezludnej, wymarłej planecie, bo przecież trzeba też pokazać i rozwinąć wątki dziejące się na Ziemi (w końcu w książce tak było). To sprawia, że czujesz się, jakbyś obcował jedynie z częścią tej historii, jej skróconą wersją i zamiast cieszyć się, że wreszcie mamy wierną ekranizację, prosisz w duchu, by cokolwiek miało tu znaczenie, cokolwiek nadało wyrazistości. Widać po prostu, jak bardzo sprężano się, aby jednocześnie zawrzeć wszystkie elementy z powieści i nie pozwolić całości na rozrost do niebotycznych rozmiarów, nie zanudzić oglądającego – napaćkano więc żarty, zabawne puenty, fajne, ironiczne postacie, miłą dla ucha muzykę wyłącznie w celu zapobiegnięcia ewentualnemu znużeniu. Owszem, dzięki temu sprytnie uniknięto większej ilości patosu, pompatycznego podkładu, czy wzruszających przemów, ale z drugiej strony, pozostawia z tyłu głowy przeświadczenie, że brak w tym wszystkim pewnej przewiewności; jakby Scott precyzyjnie odhaczał kolejne elementy mające zapewnić dodatkową porcję humoru, podszywając je swego rodzaju sztucznością i wymuszeniem.
Faktem jest też, że samej książce daleko do arcydzieła. Postacie to chodzące archetypy, łatwo dające się zaszufladkować, dowcipy często strzelają gdzieś w kosmos (hyhy), a całość, poza fantastycznymi technologicznymi opisami, pozwalającymi przenieść się na Marsa, wczuć w sytuację bohatera, to w średnio angażujące science-fiction i Scott, odwzorowując niemal każdy jej aspekt, odwzorował też każdy plus i minus, choć wydaje się, że spokojnie mógł uniknąć sporej części potknięć.
Najbardziej jednak rozczarowuje strona wizualna, która wpisuje się w pewnego rodzaju poprawność, do jakiej przyzwyczaiły nas inne kosmiczne epopeje, czyli wszystko stoi na bardzo wysokim poziomie, ale nie wychodzi poza definicję porządnie wykonanej roboty, pozostawiając ze smutnym wnioskiem, że chyba już gdzieś to widzieliśmy. Brak w tym polotu, świeżości, lekkości, czy ryzykowniejszych zagrań; zadowalającymi rozwiązaniami okazują się te najmniej wyszukane. Boli to tym bardziej, że przecież Scott swoimi fantastycznymi koncepcjami straszył nas i zachwycał przez wiele lat, był synonimem najwyższej jakości, pewnikiem niesamowitej rozrywki. Tymczasem jego najnowsze dzieło, choć pod każdym względem wykonane solidnie, nie potrafi wywołać żadnych emocji, nie umie przenieść w inny wymiar, przypominając bezpłciowymi rozwiązaniami, że cały czas siedzisz w kinie.
Kacper Poradzisz