Zapraszamy Państwa do nowego cyklu recenzji filmowych, który poprowadzi Kacper Poradzisz, utalentowany uczeń Gimnazjum nr 1 w Świdnicy i juror Młodego Jury tegorocznego Festiwalu Filmowego w Gdyni.
Kadr z filmu „Chemia”
U fundamentów „Chemia” powinna być opowieścią, gdzie pierwsze skrzypce gra obraz i muzyka; opowieść skomponowana z wycyzelowanych ujęć; mozaika charakternych obrazków, a przy tym oferować miała świeże podejście do tematu nowotworu, dalekie od tego, co mogliśmy zobaczyć choćby w wyrachowanym „Gwiazd naszych wina”.
Reżyser Bartek Prokopowicz proponuje prostą historię miłosną dwojga ludzi zmagających się z rakiem, starających się przezwyciężyć nieuchronność losu. Oryginalność konceptu miała rozbijać się o lekkie, nieco bajkowe rozwiązania mające rozrzedzić smutny, przytłaczający temat.
To jednak, co na papierze rysowało się jako piękna wizualnie przypowieść, na ekranie przeobraża się w niesmaczną, odtwórczą i spróchniałą od środka plątaninę tanich zagrań. Gdzieś zapodziała się pierwotna wizja, zniknęła wyparta przez banalną pochwałę życia, złożoną z truizmów, schematów i wyciskających łez scen. Forma, która tak przyciągała, absorbowała uwagę, pobudzała wyobraźnię, została całkowicie podporządkowana bezkształtnej treści, zapchana patetycznymi hasłami, poraniona oczywistością toposów. Czasem przemawia własnym językiem, odświeżając zastygłe koncepcje pomysłowymi zagraniami, wlewając w opowieść kolejną dawkę energii tylko po to, by zaraz później wytracić jej wszystkie pokłady w następnej irytującej scenie płaczu, tragedii, rozterek czy dylematów. Zostały z niej strzępki, dogasający płomień pięknej obietnicy, z rzadka rozbrzmiewający zmarnowanym potencjałem, rozbijającym się o betonowe ściany. Mimo wszystko, pozostaje ostatnim elementem jakkolwiek pozwalającym poczuć delikatność całej opowieści, wypisanej w nielicznych kadrach, dających cierpki posmak tego, jak świetne doświadczenie zniweczono scenopisarską nieudolnością.
Nawet nie chodzi o naiwność fabuły, ale o jej brzmienie, nieopisaną chęć optymistycznego myślenia zawartego w dialogach, masochistyczną potrzebę optymizmu wlaną w każde słowo. Tutaj ludzie nie rozmawiają, nie dochodzi do aktu komunikacji językowej; dostajemy wieczny pojedynek na złote myśli, „fajne” powiedzonka, inteligentne podsumowania, rozluźniające anegdoty jedynie udające rozmowy, konwersacje. Ton, w jakim ta produkcja jest utrzymana budzi wyłącznie szyderczy uśmieszek z początku i błagalne, zmęczone spojrzenia na końcu. Nawet tragiczne sceny, faktycznie przejmujące momenty nie mają żadnego znaczenia w kontekście całości, której lekkość i dystans skutecznie blokują trudne, niejednoznaczne emocje. Człowiek nie jest w stanie wytrzymać tyle pretensjonalności.
Zabawnym paradoksem staje się porządna gra aktorów. Ich poświęcenie i wczucie się w role pozwalają historii rozwinąć skrzydła i szarpać emocje jeszcze skuteczniej; gdyby nie oni, prawdopodobnie taniość opowieści nie przeszkadzałaby tak bardzo, bowiem nie dałoby się z nikim utożsamić, w uproszczony sposób współczuć całej bajkowej tragedii. Wiarygodność i konsekwencja Tomasza Schuchardta i Agnieszki Żulewskiej okazują się ostatnim gwoździem do trumny. Bez tego mielibyśmy nieszkodliwą produkcję pokroju „Chce się żyć”, ale finalnie nerwy zostały zszargane, a umysł nasiąknięty niepotrzebnymi, wtłoczonymi siłą refleksjami.
Gdzieś obok tego, być może jako efekt fatalnej pomyłki, zarysowana została bardzo ciekawa idea, by kolejne etapy chemioterapii, konsekwencje nowotworu były swoistą utratą kobiecości przez główną bohaterkę. Tutaj film mógł obrać bardzo ciekawy kurs, rozliczyć się z kultem piękna, czystego, seksualnego, pociągającego i skonfrontować to z konserwatywnymi wartościami, uwypuklić inne walory kobiecości niż piękne włosy czy okazały biust. Niestety, po jakimś czasie wszystko się rozmywa, wraca do normy, przelotna brzydota została zażegnana, od czasu do czasu, jak refren zawartych tu kiczowatych piosnek, przychodzi przypomnienie, że właściwie szkoda takich ładnych cycków.
Kacper Poradzisz