Uczucia względem właśnie kwitnącej w ogrodach lawendy rozpięte są pomiędzy „kocham” a „nienawidzę”. Ci pierwsi to zazwyczaj osoby, które wakacje zwykły spędzać na południu Europy, przywożąc stamtąd wpomnienia gęste od zapachów, kolorów i smaków. To ludzie, których słodko buja słowo „sjesta” i którzy zakochali się w lazurowym niebie i rozgrzanym, wygłaskanym stopami milionów turystów marmurowym bruku.
W południowoeuropejskim upale trudno znaleźć ukojenie. Trudno też uciec od lawendowego zapachu i koloru. A skoro nie można uciec, wypada pokochać.
Na przeciwległym biegunie znajdują się osoby, których najcięższe gatunkowo wspomnienia tkwią w poprzednim, socjalistycznym systemie. Osoby te, bardziej niż wakacje w Toskanii czy Prowansji rozpamiętują wczasy w FWP. Doskwiera im pamięć o stołówkowym jedzeniu podawanym na gwizdek, przy stołach nakrytych ceratą. Ciążą w głowie puste sklepowe półki, na których królował ocet i musztarda. Po znajomości można było dostać mydło. Lawendowe mydło. Zwykle taka kostka, na pierwszy rzut oka szara, choć miała być fioletowa, lądowała między wypraną zmianą pościeli. Miała być odrobiną luksusu, ale co to za luksus, skoro tylko z pozoru był niedostępny i elitarny, a tak naprawdę można go było znaleźć w pierwszym z brzegu mieszkaniu z wielkiej płyty. To te właśnie osoby przechodzi nieprzyjemny dreszcz na hasło „lawenda”.
Ja należę do tej pierwszej grupy. Jestem toskańskim wakacjuszem lub chorwackim wagabundą. Tropicielem zapachów z powieści Suskinda. Mieszkam w Grasse. Zrywam te kwiaty, przebieram w palcach, suszę, układam w bukiety. Czasem, gdy łodygi są jeszcze świeże, zaplatam finezyjne pałeczki, które wylądują potem w szufladach komody z bielizną. Nie mam złych skojarzeń. Czuję się z tym lekko.
Po piękne drobiazgi zapraszamy do sklepu Beaty Norbert: www.zapachydoszafy.na.allegro.pl