Wielu mówiło, że Woody Allen już się wypalił, że to już nie to samo. Tęskniono za jego absurdalnym humorem, błyskotliwymi dialogami, urokiem jego gry aktorskiej. I oto wraca, w pełnej krasie. W jego najnowszym dziele, w filmie „Zakochani w Rzymie”, mamy wszystko, co u Allena najlepsze.
Bo nie dość, że produkcja obfituje we wspaniałych aktorów i wszystkie znaki rozpoznawcze Naczelnego Neurotyka Hollywood, to na ekranie możemy zobaczyć przepiękne widoki Rzymu, po którym oprowadzają nas bohaterowie czterech niezależnych wątków.
W filmie jest czterech głównych bohaterów. Jerry (Woody Allen), prawie-emerytowany producent i dyrektor opery, Leopoldo (Roberto Benigni), urzędnik – przedstawiciel włoskiej klasy średniej, Jack (Jesse Eisenberg), młody architekt mieszkający w Rzymie, Antonio (Alessandro Tiberi), poważny przedsiębiorca świeżo po ślubie. Pochodzą z różnych środowisk, krajów, mają różne punkty widzenia. Łączy ich jednak to, że są zagubionymi neurotykami, nie radzącymi sobie z życiem i tym, co ich otacza, tak, jakby chcieli. Nie mają większego wpływu na to, co się dzieje: w ich głowach albo po prostu w otoczeniu. Albo myślą, że nie mają.
Brzmi znajomo? I słusznie, wszystkie te cechy opisują przecież samego Woody’ego Allena! Można zinterpretować, że owe cztery główne postaci przedstawiają samego reżysera w różnych etapach życia. Leopoldo Pisanello – włoski, przeciętny urzędnik, który robi rzeczy, dla niego, najbardziej zwyczajne. I nagle, te czynności zaczęły fascynować całą Italię (Co jadł Pan na śniadanie? Którą ręką drapie się Pan po głowie?) Tłum fanów, reporterów, paparazzi. To, co dla Leopoldo (Woody’ego?) jest codzienne i naturalne, właśnie jak jedzenie tostów z dżemem (kręcenie filmów, pisanie i po prostu – bycie neurotykiem?). A potem, nieoczekiwanie, tę sławę traci – tak samo szybko, jak ją zyskał. Szaleje i nie umie ułożyć sobie życia. Czy nie jest to apel Allena: nie zapominajcie o mnie?
Jerry to obecne odbicie Woody’ego. Wszyscy myślą (oczekują?), że przejdzie na emeryturę, wypominają mu nieudane (niezrozumiane?) dzieła. A on broni się przed emeryturą rękami i nogami i przejść na nią nie ma zamiaru. Za jednym zamachem poruszany jest temat śmierci: jego przyszły swat ma zakład pogrzebowy. Woody pokazuje, że wie, że jest nieunikniona i wcale nie bardzo daleka. Perłą allenowskiego neurotyzmu jest scena w samolocie.
Film ten, momentami, jest prawie jego manifestem. Doskonale pokazuje to scena na balkonie, gdzie Jerry, grany przez reżysera filmu, rozmawia ze swoją żoną o przejściu na emeryturę. Woody Allen mówi wręcz w oczy widzom, że nie przyszedł jeszcze czas, że na emeryturę się nie wybiera. W innej scenie można wyczytać, jak bardzo sławny neurotyk chce być zapamiętany, chce zostawić dzieła dla potomnych. Takich sytuacji i podtekstów jest wiele, zapraszam do kina, aby znaleźć je samemu.
Pomijając wszelkie interpretacje, film „Zakochani w Rzymie” jest filmem niezmiernie ciekawym, zabawnym i pięknym. Jest to, co prawda, reklama Rzymu (podobnie jak „O północy w Paryżu” francuskiej stolicy) i z tego powodu mnóstwo tu widoczków i uroków Wiecznego Miasta! I dobrze! Prawdziwa gratka dla italianofilów, sporo tu języka włoskiego i typowych, włoskich zachowań. Film obfituje w typowy, absurdalny humor Allena (prysznic i opera…), twarze bardzo znane (Cruz, Baldwin) i te mniej (Eisenberg, Page).
Woody Allen wraca w dobrej formie. Jako reżyser, scenarzysta, aktor. I już ma w planach projekt na rok 2013. Nie mogę się doczekać!
Adrianna Woźniak