Deyna – największy polski piłkarz XX wieku, najlepszy pomocnik na świecie w latach 70., nazywany reżyserem boiska. Przymusem wcielony do wojskowej Legii spędził w niej 12 lat i dwukrotnie zdobył mistrzostwo polski. Jednak uwielbienie kibiców i międzynarodową sławę przyniosły „Kace” występy w reprezentacji, dla której wraz z jego przyjściem rozpoczęły się złote lata.
Trzy czwarte swojego 40-letniego życia poświęcił piłce nożnej.
PRZECZYTAJ FRAGMENT:
Zbliżały się igrzyska olimpijskie. W Polskim Związku Piłki Nożnej nastąpiły zmiany. Nowym trenerem reprezentacji został Kazimierz Górski. Zaczął w maju 1971 roku od zwycięstwa w wyjazdowym meczu ze Szwajcarią w Lozannie. I tak nastała złota era polskiej reprezentacji.
Zmieniło się także życie Kazimierza Deyny. Do października roku 1968 pełnił zasadniczą służbę wojskową. Mieszkał w ośrodku sportowym obok stadionu, ale poza pierwszym miesiącem tzw. unitarki, nikt nie traktował go jak żołnierza. Raz tylko zdarzyło się, że jego dowódcę w jednostce uprzedzono o kontroli, zebrał więc swoich podwładnych – sportowców, żeby im się dobrze przyjrzeć. Stanęło kilku mistrzów sportu, którzy w nienoszonych na co dzień mundurach wyglądalijak ostatnie ofiary. Wszystkich wysłano do fryzjera.
Kazik nawet nie próbował dyskutować. Od razu pobiegł do trenera Vejvody, bo tylko on był dla niego autorytetem we wszystkich sprawach, i dopiero przed nim zaczął lamentować. Wtedy kto nie miał plerezy, ten się wśród dwudziestolatków nie liczył. Pan Jaroslav popatrzył, poklepał Kazika po plecach i powiedział: – Kaziu, ja ciebie rozumiem, ale jak cię piłka zobaczy, to się przestraszy. Poproś fryzjera, żeby chociaż skrócił ci te „kotlety” na policzkach.
Rad nie rad, skrócił, ale szybko odrosły. I choć zmieniały się mody a lata mijały, Kazik zawsze nosił długie baczki. W Polsce, w Anglii i w Stanach.
Dopóki służył w wojsku, nie musiał myśleć o samodzielnym życiu. Wszystko podawano mu pod nos, na brak pieniędzy nie narzekał. Jeździł wtedy często do Starogardu (latem bardzo lubił zbierać jagody w pobliskim lesie), a po każdym takim pobycie w kieszeniach sióstr i braci lub ich dzieci zostawały jakieś złotówki. Im grał częściej i lepiej, tym było ich więcej. W tym czasie miał też kilka propozycji z innych klubów. Ale Legia już zdążyła się zorientować, jaki skarb jej się trafił, i nie zamierzała się go pozbywać. Ponieważ jednak nie bardzo wiedziała, co mu zaproponować i jak potraktować ŁKS, którego zawodnikiem Deyna stawał się automatycznie w dniu zakończenia służby wojskowej, dokonano zabiegu wyjątkowo prostego, choć – gdyby to dotyczyło zwykłego żołnierza – niezgodnego z prawem.
Kiedy centymetr w wojskowych koszarach stawał się coraz krótszy i do ostatniego cięcia nożyczkami zostało już tylko kilka dni, Deyna otrzymał rozkaz z Ministerstwa Obrony Narodowej. Pismo było szokujące, ale ponieważ sam Kazik nie bardzo mógł się zdecydować, jak pokierować swoimi krokami, przyniosło mu ulgę.
Obywatel DEYNA KAZIMIERZ
Minister Obrony Narodowej dziękuje Wam za wzorową służbę dla naszej Ojczyzny, Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej i w uznaniu zasług przenosi Was do służby w Marynarce Wojennej. Miejscem Waszego zakwaterowania będzie JW w Gdyni. Jednocześnie mianuję Was na stopień bosmanmata.
Tak to mniej więcej wyglądało. Wojsko dla Kazika trwało nie dwa, a trzy lata (służba w marynarce była o rok dłuższa). Czy trzeba dodawać, że bosmanmat nigdy na oczy nie widział swojej jednostki, nie wiedział, gdzie ona się znajduje, nie przepłynął mili okrętem i nie miał na sobie marynarskiego munduru?
Faktycznym „miejscem zakwaterowania” stało się pierwsze samodzielne mieszkanie, które otrzymał od Legii. Kawalerka przy ulicy Płockiej na Woli. Deyna spędził tam kilka miesięcy. Było z tym trochę problemów, lokator lubił bowiem korzystać z życia. Kawalerka stała się w potocznym znaczeniu garsonierą. Kazik miał niewiele ponad dwadzieścia lat i wszelkie prawa do poznawania świata. Czasami nawet nieco z tym przesadzał i zapominał o swoich obowiązkach. Trzeba go było szukać po całej Warszawie, a po dwóch dniach sam wracał. Raz spóźnił się na zbiórkę przed wyjazdem na mecz do Krakowa, innym razem w ogóle nie pojechał na obóz do Jugosławii. Z tych samych powodów. A była to jego pierwsza zima w Legii! Trenował przez dwa tygodnie w błocie po kolana z drugą drużyną, na bocznym boisku lub gdzieś na przedmieściach, co dało mu trochę do myślenia. Na jakiś czas przynajmniej. Nigdy nie palił, jeszcze wtedy prawie nie pił. Uwielbiał tylko „bliskie kontakty trzeciego stopnia” z dziewczynami. Z wzajemnością. Któregoś lutowego dnia 1967 roku do pensjonatu w Szklarskiej Porębie, w którym przebywali legioniści, przyjechała dziewczyna z walizką. Najpierw upewniła się, czy dobrze trafiła, po czym oznajmiła:
– Ja do pana Deyny. Jestem zaproszona.
Pana Deynę oczywiście poinformowano o niespodziewanej miłej wizycie, ale pana trenera również. Vejvoda zaprosił go do swojego pokoju i z cierpliwością ojca, kochającego swoje dziecko, powiedział:
– Kaziu, skoro koleżankę zaprosiłeś, to nie wypada się nią nie zająć. Wynajmij jej pokój na tę noc, zaproś na herbatę, bo holka wygląda na zziębniętą, a potem idź na stację i kup jej bilet powrotny do Warszawy. Koniecznie na jutro rano. Ale pożegnaj się z nią już dziś.
Kiedy kończył się dodatkowy rok służby wojskowej, o istnieniu Deyny przypomniał sobie ŁKS, który dotychczas w ogóle się nim nie interesował. Trochę to nawet Kazika uraziło i pomogło podjąć decyzję o pozostaniu w Legii. Większy wpływ od działaczy mieli jednak dwaj koledzy z drużyny, którzy zdecydowali się na taki krok wcześniej i byli z tego zadowoleni – Lucjan Brychczy i duchowy opiekun młodzieży w zespole, Benio Blaut.
Deyna postanowił zostać podoficerem zawodowym. Łódzki klub stracił w tym momencie szanse na większe pieniądze. Musiał zadowolić się tym, co w takich przypadkach przewidywały przepisy, za tzw. wyszkolenie. Wtedy kwota ta wynosiła bodajże sto dwadzieścia tysięcy złotych. Nawiasem mówiąc, kiedy w roku 1972 Jan Tomaszewski z dnia na dzień przeszedł z Legii, która go nie chciała, do ŁKS, ten zapłacił stołecznemu klubowi dokładnie tyle samo, ile Legia dała łodzianom za Deynę.
Ile otrzymał Kazik za oddanie się wojsku, nie wiadomo. Podobno robiono jakieś zrzutki. Być może działacze ŁKS przy okazji dostali pieniądze pod stołem, ale byłaby to sytuacja wyjątkowa. Legia ze swoją wojskową księgowością, w porównaniu z innymi klubami stała pod tym względem na straconej pozycji. Miała inne atuty.
Sprawami socjalno-bytowymi zajmowali się wówczas na Łazienkowskiej trzej wyżsi oficerowie – generał brygady Wojciech Barański oraz pułkownicy – Zbigniew Andruchów i Stanisław Gutaker. Dopiero nieco później, przy okazji jednego z procesów sądowych, wyszło na jaw, że Deyna i Gadocha za pozostanie w klubie otrzymali po sto tysięcy złotych. Ale o tym nawet w klubie nie wszyscy zainteresowani wiedzieli. Członkiem zarządu sekcji piłki nożnej był również pułkownik dyplomowany Czesław Kiszczak.
Wiosną 1969 roku wydarzyło się coś, co odmieniło życie Kazimierza Deyny. Lecąc z Legią do Poznania, na lotnisku Okęcie zobaczył dziewczynę, od której nie mógł oderwać wzroku. Kazio nie był szczególnie wygadany, nie pytał o wrażenia z ostatniej premiery teatralnej, ale kiedy spojrzał, dziewczynom robiło się gorąco.
Tę adorował przez całą drogę, a w Poznaniu już wiedział wszystko. Nazywała się Mariola Polasik (naprawdę Bogumiła Kazimiera, starsza od Kazika o trzy i pół roku), numer telefonu napisał na „Przeglądzie Sportowym”. Na rozmowy międzymiastowe wydawał coraz większe pieniądze. Uczucie było tak głębokie, że zdarzało mu się po porannych treningach brać taksówkę z Legii na Okęcie, lecieć do Poznania, spotkać się z Mariolą i wrócić samolotem na trening popołudniowy.
Nie mogło się to skończyć inaczej niż w kościele. Ślub odbył się w Poznaniu, 25 lipca 1970 roku. Świadkami byli dwaj najbliżsi koledzy, Benek Blaut i Władek Stachurski. Delegacji na ślub i wesele przewodniczył pułkownik Edward Samoraj. Wręczył serwis obiadowy i puchar z piotrkowskiej huty szkła. Nie to było jednak najważniejsze. Pułkownik Samoraj miał największy w klubie wpływ na przydział mieszkań. Nic więc dziwnego, że wkrótce młoda para otrzymała mieszkanie na Puławskiej po Vejvodzie. Dwa pokoje z kuchnią. Tuż przed wyjazdem Kazika na igrzyska olimpijskie do Monachium Deynowie przeprowadzili się do swojego drugiego i ostatniego mieszkania w Warszawie. Na rogu ulic Świętokrzyskiej i Emilii Plater, z widokiem na Pałac Kultury. Adres: Świętokrzyska 32, mieszkania 26.
W tym samym bloku z lat pięćdziesiątych mieszkali: Kazimierz Górski, Lucjan Brychczy, Jacek Gmoch. Mieszkanie na szóstym, ostatnim, piętrze składało się z dwóch pokoi i kuchni od strony Emilii Plater. Po mistrzostwach świata w Niemczech Legia porozumiała się z sąsiadką, znalazła jej inne mieszkanie, a o jej kawalerkę powiększono mieszkanie Deynów do trzech pokoi. Były powody. W połowie roku 1973 przyszedł na świat syn Norbert Kazimierz Sebastian.
Kazik miał tajny numer telefonu. Dzwoniło się przez centralę Ministerstwa Obrony Narodowej 210-06 i prosiło wewnętrzny 33-572. Nie pamiętam, ale chyba trzeba było przy tym się przedstawić.
Wróćmy z centrali na boisko. Na początku lat siedemdziesiątych najlepszą reprezentację w Europie miała Republika Federalna Niemiec. Jej główny rozgrywający Guenter Netzer był dla Kazimierza Deyny wzorem. Jeśli Kazik miał kompleks jakiegokolwiek piłkarza, to w tym czasie był nim właśnie Netzer. W grze obydwu można było dostrzec wiele podobieństw, nic więc dziwnego, że niejednokrotnie ich do siebie porównywano. Do bezpośredniego pojedynku jednak nigdy nie doszło, choć niewiele brakowało.
W październiku 1971 roku do Polski przyleciała reprezentacja RFN, która kilka miesięcy później zdobyła mistrzostwo Europy. Helmut Schoen na ławce trenerskiej (z twórcą Adidasa Adolfem Dasslerem, który chciał zobaczyć Warszawę), a na boisku Franz Beckenbauer, Sepp Maier, Gerd Mueller, Paul Breitner, Juergen Grabowski, Jupp Heynckes, Guenter Netzer.
Przegraliśmy 1:3. Część prasy obarczyła winą za porażkę Jana Tomaszewskiego, co było niesłuszne i krzywdzące. Netzer panował w środku pola, Mueller pod naszą bramką, a Kazimierz Deyna przyglądał się temu z trybun. Kazimierz Górski postanowił sprawdzić Bronisława Bulę z Ruchu i Antoniego Kota z Odry Opole. Po tym meczu więcej tego nie robił. Trzeba było niecałych trzech lat, żeby Deyna zdobył opinię najlepszego pomocnika świata. Netzer został z tyłu.
Mecz z RFN był ostatnią dotkliwą porażką przed pasmem sukcesów. Oczywiście pamiętamy jeszcze o Starej Zagorze, rumuńskim sędzi (Victor Pădureanu wszedł do polskiej sportowej legendy jako Paduranu), który pomagał gospodarzom, i o czerwonej kartce dla Włodzimierza Lubańskiego. Ale ostatecznie odbiliśmy to sobie z nawiązką w Warszawie. Zwycięstwo 3:0 jeszcze nam nie dawało awansu do turnieju olimpijskiego. Pomogli Hiszpanie, którzy nieoczekiwanie zremisowali z Bułgarami 3:3. Polscy piłkarze po dwunastu latach znowu pojechali na igrzyska. W Monachium i innych miastach RFN rozegrali siedem meczów. Ten ostatni przyniósł im złoty medal.
Rozpoczęli od nadspodziewanie łatwych spotkań z Kolumbią – 5:1 i Ghaną – 4:0. Gadocha strzelił pięć goli, Deyna trzy, a Lubański jednego. Trudniejszy był trzeci mecz z drużyną NRD, która dwa lata wcześniej pokonała nas w Rostocku aż 5:0. Tym razem w Norymberdze, Niemcy nie mieli szans. Jedyny ich pomysł sprowadził się do zamiany numerów na koszulkach. Kazimierz Górski miał lepszy. Wystawił debiutanta, Zbigniewa Guta z Odry Opole. Niemcy pilnowali Lubańskiego, Deyny i Gadochy, ale przez dziewięćdziesiąt minut nie mogli się zorientować, gdzie gra Gut, „człowiek, który się nie męczy”. Gut miał nieprawdopodobną wydolność i kondycję, biegał po całym boisku, siejąc zamęt w niemieckich szeregach. Wygraliśmy 2:1 po golach środkowego obrońcy Jerzego Gorgonia. Niemcy nie wynaleźli takiego środka dopingującego, który z powodzeniem mogliby zastosować w piłce nożnej. Koksowali lekkoatletów i pływaków, ale z piłkarzami szło im gorzej.
W kilkunastodniowych turniejach istnieje coś takiego jak „syndrom czwartego meczu”. Dla Polaków był to pojedynek z Danią. Męczyliśmy się ponad miarę i ostatecznie zremisowaliśmy 1:1 po strzale Deyny. W duńskiej drużynie wystąpił dwudziestoletni Allan Simonsen, który pięć lat później zdobędzie „Złotą Piłkę” dla najlepszego gracza Europy.
Kazik miał wyjątkowy dar koncentracji. Ileż to bramek decydujących o zwycięstwie lub remisie padło po jego strzałach lub zaskakujących podaniach! To samo działo się i w następnym meczu, który – niewiele brakowało – w ogóle by się nie odbył.
Miało to związek z napaścią terrorystów palestyńskich na kwatery zajmowane w wiosce olimpijskiej przez sportowców z Izraela. Igrzyska zostały przerwane. Piłkarze Polski i Związku Radzieckiego wyjechali do Augsburga, ale czekali w szatniach aż ktoś podejmie decyzję. Tymczasem w Monachium zastanawiano się, czy igrzyska zakończyć, czy kontynuować. Piłkarze siedzieli więc, nie wiedzieli, kiedy się rozgrzewać i czy warto. Gdy ostatecznie wyszli na boisko, ich odporność psychiczna prawie się wyczerpała. Lepiej te niecodzienne warunki znieśli nasi rywale. To oni byli początkowo lepsi, a efektem przewagi stała się bramka, zdobyta w dwudziestej ósmej minucie przez Olega Błochina.
Rosjanie wygrali pierwszy mecz w grupie z Marokiem 3:0, więc jednobramkowe prowadzenie ich zadowalało. My, po remisie z Danią, żeby myśleć o finale, musieliśmy wygrać. Przez dwadzieścia minut drugiej połowy mimo wzrastającej przewagi Polaków wynik się nie zmieniał i Kazimierz Górski postanowił wzmocnić atak. Wiedział, że musi posadzić na ławce Guta, a Lubańskiemu i Gadosze dodać trzeciego napastnika. Powiedział więc do siedzącego obok Andrzeja Jarosika:
– Rozbieraj się. Wchodzisz za Guta, ale grasz w napadzie.
I teraz nastąpiło coś, czego doświadczony trener jeszcze nie przeżył. Jarosik popatrzył na niego, nie ruszył się, nawet nie próbował zdjąć dresu i odparł:
– Teraz to ja nie gram.
Górski nie miał nawet czasu się zdenerwować. Za Jarosikiem siedział Zygfryd Szołtysik i jemu polecił wyjść na boisko. Nie miał wyjścia. Zyga znakomicie rozumiał się z Lubańskim, dużo biegał i mógł dodać kolegom trochę sił.
Nie wiadomo, jak potoczyłyby się losy meczu, gdyby Jarosik nie ujął się honorem. W każdym razie jego odmowa stała się szczęśliwym zbiegiem okoliczności. A my, dziennikarze, początkowo pisaliśmy o „nosie trenera”.
Niedługo po wejściu Szołtysika jego akcja z Lubańskim została przerwana w polu karnym faulem Władimira Kaplicznego.
Pierwszym wykonawcą rzutów karnych w reprezentacji był Lubański, po nim Gadocha lub Deyna. Kiedy przyznano nam jedenastkę w meczu z NRD, Lubański, biorąc pod uwagę fakt, że Gadocha ma szansę zostać królem strzelców turnieju, zrzekł się strzału na jego korzyść. Robert jednak przedobrzył. Posadził bramkarza w jednym rogu, a strzelił w drugi. Chciał zmieścić piłkę przy słupku i pomylił się o kilkanaście centymetrów. Strzelił w aut.
Lubański po faulu był już zmęczony, a zresztą przestrzegano zasady, zgodnie z którą poszkodowany nie powinien wykonywać karnych. Więc Włodek, siedząc jeszcze na ziemi i nie czując się na siłach, powiedział tylko do Deyny: – Kaziu, musisz ty.
Jeśli ktoś kiedykolwiek w życiu strzelał karnego w końcówce meczu, zdając sobie sprawę, że od jego uderzenia zależy wynik, ten dobrze wie, co przeżywa piłkarz w takiej sytuacji. Można strzelać sto razy bezbłędnie na treningach, kiedy jednak wyjdzie się na zapełniony stadion, uświadomi sobie odpowiedzialność, przypomni fakt, że w kraju ludzie nerwowo patrzą w telewizor, przychodzi zwątpienie. A przecież ten strzał miał wartość medalu olimpijskiego.
za Empik