Polecamy: Literacki Dzień Dziecka

    0

    Radzą znawcy psychologii, by pielęgnować w sobie „wewnętrzne dziecko”, tę małą część naszej osobowości, która pozwala nam na bezinteresowne zachwyty światem, nieskrępowaną niczym radość i ciekawość odkrywania nowego. Czy wracacie do książek z dzieciństwa? Wiem, że tak, bo ja też…

    Opowiem o książkach, które poznałam ponad 40 lat temu, kiedy uczyłam się czytać i będzie to bardzo prywatna opowieść. Gdybym chciała powiedzieć, która książka stoi na czele listy moich lektur z dzieciństwa, to bez namysłu wskazałbym „Dzieci z Bullerbyn” Astrid Lindgren.

    To była miłość od pierwszego przeczytania. I nie minęła do dziś. Prostota świata wykreowana przez autorkę i jego uroda skradły moje serce na zawsze. Jak wiele innych dzieci chciałam mieszkać w Bullerbyn, mieć przyjaciół jak Lisa, zbierać zakładki do książek z aniołkami i mieć tatę stolarza.

    Przyznam się, że do kolekcji dziecięcych wzruszeń moi bliscy dołożyli mi na zeszłoroczną gwiazdkę film L. Halstroma zrobiony w oparciu o książkę. Równie jasny i pogodny jak ona. Kiedy byłam chora i nie musiałam iść do szkoły, to było dopiero święto. Ledwo minęła mi gorączka, czytałam całymi godzinami.

    Drugą książką Astrid Lindgren, którą sobie ukochałam było „My na wyspie Saltkrakam”. Cudownie ciepła i krzepiąca opowieść o wdowcu z czwórką dzieci, który wynajmuje na wakacje dom na jednej ze szwedzkich wysepek – starą zagrodę stolarza. A na wyspie czekają życzliwi sąsiedzi, zwierzęta, przygody…

    Astrid Lindgren potrafiła dać swoim pisaniem ogromną dawkę ufności i wiary w to, że świat jest dobry i otwarty, że jest dla nas. A kiedy odkryłam kolejną książeczkę Astrid „Mio, mój Mio” dane mi było zetknąć się z baśniowym światem dziecka opuszczonego i samotnego, które ratuje się wyobraźnią. Wzruszająca, piękna baśń o tym, że zło jest butne, puszy się i pcha przed szereg. Ale i tak jest na straconej pozycji, bo dobro zwycięża. Może i naiwny to przekaz, ale dla kilkulatki miał ogromną moc.

    Rodzice kupowali mi dużo książek, głównie w księgarni wysyłkowej. Kiedy dostałam „Klechdy sezamowe” Bolesława Leśmiana, zaczytałam tę książkę do cna. Aż kartki były luzem, ale „Baśń o Pięknej Parysadzie i ptaku Bulbulezarze” pamiętam ze szczegółami do dziś. Podobnie jak przygody „Sindbada Żeglarza”, także Leśmiana. To był kompletny odlot i momentami tamten zaczarowany świat wydawał mi się bardziej realny niż blokowa szara rzeczywistość wczesnych lat siedemdziesiątych tamtego wieku.

    Baśnie J.Ch. Andersena to był dla mnie osobny czytelniczy byt, a to za sprawą nie tylko treści, ale przede wszystkim ilustracji Jana Marcina Szancera. Do dzisiaj jest to dla mnie mistrzostwo świata ilustracji do dziecięcych książek. Miałam wydanie baśni z Królową Śniegu w saniach na okładce, a w środku ilustracje kolorowe, oddzielone od tekstu bibułką (czy ktoś jeszcze tak traktuje rycinę?) i czarno białe rysunki. Kolorowałam je z zapałem, chcąc bardziej „umaić” ukochaną książkę. Ale to nie Królowa Śniegu wiodła prym w tych baśniach, ani Mała Syrenka. Tylko Bzowa Babuleńka. Dla mnie był to niesamowity twór wyobraźni, że z czajniczka z naparem z dzikiego bzu kiełkują listki i gałązki, całe drzewo, a wśród gałęzi siedzi mała babulka w zielonej sukience i opowiada. I mówi o sobie, że jest wspomnieniem. Widziałam oczyma wyobraźni ten czajniczek, zielone drzewo i malutką postać.  Kochałam też Calineczkę i jej wielkie serce, zwłaszcza wtedy, gdy uratowała jaskółkę.

    Postać Jan Marcina Szancera była dla mnie szczególnie ważna, bo jego prace ukształtowały mój dziecięcy gust plastyczny i wrażliwość. Pozostanie dla mnie ilustratorem najważniejszych książek z dzieciństwa i mówiąc szczerze, nie wyobrażam sobie, aby te pozycje ilustrował ktoś inny.

    Ukochany „Dziadek do orzechów” Hoffmana, „Pinokio” Collodiego, „Akademia Pan Kleksa” Brzechwy, „Konik Garbusek” Piotra Jerszowa, „Na jagody” Konopnickiej – to wszystko z kreską Pan Jan Marcina, kreską pociągłą, subtelną i strzelistą. Typ obrazków taki nieco wiktoriański, pełen meloników i długich sukien, to dla mnie do dziś kwintesencja elegancji ilustratorskiej.

    A później mijały lata, doroślałam i przyszedł czas na inne lektury: „Tajemniczy ogród”, cykl powieści o piegowatej i rudej Ani z Avonlea (och, jak chciałam być Anią – piegi miałam), „Podróż za jeden uśmiech”, „Mały Książę” i wiele, wiele innych. Jeszcze później to już były zupełnie inne lektury. Poważne i dorosłe. I trzeba było czasu, aby pojawiła się mała dziewczynka, moja córka i dziecięce książeczki znów stały się ważne. I trochę nowych i innych przybyło, ale Brzechwa i Tuwim ze swoimi wierszykami było mocno na topie. Przybył Kubuś Puchatek i Alicja z Krainy Czarów, postacie z Narnii, Muminki, i przede wszystkim ukochany przez córkę Mikołajek.

    Jako dorosła osoba nie stronię od literatury dla dzieci i młodzieży. Kibicowałam wiernie Harremu Potterowi zarówno na kartkach książek, jak i w kinie. I naszej rodzimej sadze o klanie Borejków z poznańskich Jeżyc. Kiedy świat i życie wokół stawało się zbyt „garbate”, książki Musierowicz były jak ciepły okład na znękaną duszę. A teraz to już chyba będę wypatrywać trzeciego pokolenia czytelników, bądź czytelniczek, które będzie chciało słuchać, jak to w Bullerbyn zasypało drogi śniegiem i dzieci nie poszły do szkoły.

    Izabela Jankowska

    Poprzedni artykułCzego w umowie być nie powinno
    Następny artykułRysio z Klanu ma rację