Strona główna Magazyn Turystyka Małki w podróży: Pieniny, Czerwony Klasztor

Małki w podróży: Pieniny, Czerwony Klasztor

0

W Pieninach zakochaliśmy się już dwa lata temu spędzając pełen wrażeń dzień w przepięknym otoczeniu Jeziora Czorsztyńskiego. Wówczas udało nam się zwiedzić zamki w Czorsztynie oraz Niedzicy, a także odbyć pomiędzy nimi niezapomniany rejs niewielkim stateczkiem. Niestety czuliśmy jednocześnie niedosyt, bo czasu było zdecydowanie mniej niż człowiek by potrzebował. Kiedy zatem stało się jasne, że we wrześniu 2017 odwiedzimy Małopolskę po raz kolejny, momentalnie w naszych głowach zaświtała myśl: „Wracamy do doliny Dunajca”. Tym razem padło na leżący po słowackiej stronie Czerwony Klasztor…

Nie wiemy czy też tak macie, że gdy po dłuższej przerwie podejmujecie decyzję o odwiedzeniu danego miejsca, które kiedyś wydawało Wam się idealnym, to odczuwacie lekki niepokój i obawę, czy to, co zastaniecie po przyjeździe nie zburzy pięknego obrazu przechowywanego we wspomnieniach. Nie ukrywamy, że nam zdarza się w ten sposób często myśleć, dlatego jadąc po dwuletniej przerwie w Pieniny przez nasze głowy przewijało się mnóstwo pytań. Czy wciąż będziemy zauroczeni? Czy będzie równie klimatycznie i urokliwie?… Na liczniku w samochodzie przeskakiwały kolejne przejechane kilometry, a nasza ciekawość rosła i rosła z każdą mijaną po drodze wsią i miastem. W końcu, po jakiejś godzinie pojawił się długo oczekiwany drogowskaz kierujący nas na Niedzicę oraz Czorsztyn. Wtedy nadeszła chwila prawdy. Jeszcze tylko kilka zakrętów… a potem ogromne uśmiechy na twarzach. Tak, to jest to!!! Pieniny, które zapamiętaliśmy z poprzedniej wizyty po raz kolejny zachwyciły nas swoją wyjątkową urodą. Znowu był efekt wow.

Sromowce Niżne – Widok na Trzy Korony
Na jednym z kolejnych skrzyżowań skręciliśmy do miejscowości Sromowce Niżne, gdzie zgodnie z planem zamierzaliśmy zostawić samochód i dalej do Czerwonego Klasztoru udać się już spacerem. Takie rozwiązanie jeszcze kilkanaście lat temu w ogóle nie wchodziłoby w grę, jednak dzięki współpracy polsko-słowackiej oraz funduszom z programu PHARE w 2006 roku oddano do użytku drewnianą przeprawę pieszo-rowerową, która znacznie skróciła drogę pomiędzy tymi dwoma krajami i ożywiła turystykę po obu stronach Dunajca. A pomyśleć, że zamysł stworzenia takiego mostu zrodził się już w 1914 roku tylko wszystko pokrzyżowała I Wojna Światowa. Co gorsza nie był to ostatni raz, kiedy coś zakłóciło tą inwestycję. Po pierwszej przyszła bowiem również druga wojna, a potem to już w ogóle otoczono się żelazną kurtyną i nikomu nie przychodziło do głowy, by ułatwiać obywatelom przeprawę graniczną. Z resztą osobną kwestią jest to, kto z pokolenia naszych dziadków lub rodziców, wyobrażał sobie, że współcześnie będzie można dostać się do innego państwa bez sprawdzania jakichkolwiek dokumentów, czy kontroli? Oj czasy się zmieniły i bardzo dobrze 🙂
Most graniczny w Sromowcach Niżnych
Most graniczny w Sromowcach Niżnych

Sromowce Niżne przywitały nas spektakularnymi widokami na najbardziej znany szczyt Pienin – Trzy Korony, a także, co nas mocno zaskoczyło in plus, ciszą i spokojem, których od dłuższego już czasu notorycznie brakuje chociażby w Tatrach, Karkonoszach, a od paru ładnych lat coraz częściej także i Bieszczadach. Byliśmy mentalnie przygotowani na masę turystów oraz problemy z zaparkowaniem auta podobne do tych spod zamku w Niedzicy. W końcu ta miejscowość nie dość, że słynie z rozpoczynających się w niej spływów flisackich przełomem Dunajca, to jeszcze do tego stanowi doskonałą bazę wypadową na pobliskie szlaki. Po przybyciu okazało się jednak, że na bezpłatnym parkingu stoi ledwie kilka samochodów. Również ludzi, takich jak my – przyjezdnych, nie było widać zbyt wielu i to nawet mimo tego, że sezon wakacyjny wciąż jeszcze trwał, a i pogoda okazała się być wyjątkowo łaskawa w porównaniu z kilkoma poprzednimi dniami.

Sromowce Niżne – droga z parkingu do mostu granicznego
Sromowce Niżne -tratwy flisackie na Dunajcu
Sromowce Niżne -tratwy flisackie na Dunajcu

Zwiedzanie Sromowiec postanowiliśmy zostawić sobie na deser, a tym czasem skupić się na daniu głównym, którym była wizyta w Czerwonym Klasztorze. Pełni entuzjazmu ruszyliśmy więc asfaltową ścieżką poprowadzoną wzdłuż Dunajca w stronę doskonale widocznego z oddali mostu granicznego. Od parkingu do przejścia mieliśmy maksymalnie 300 metrów, lecz nawet tak krótki odcinek wystarczył, by od razu domyślić się, co stanowi największą atrakcję turystyczną w tej okolicy. Płynącą tuż obok rzeką regularnie, w niewielkich odstępach czasu sunęły kolejne tratwy flisackie szczelnie wypełnione ludźmi. Oczywiście przez chwilę nam również zamarzył się taki rejs i pewnie gdyby nie Madzia, sami byśmy w jednej z tych łódek siedzieli. Niestety zgodnie uznaliśmy, że w tym momencie jest jeszcze trochę za mała na taką ekspedycję. Cóż więc począć. Pozostało nam „jedynie” delektowanie się zapierającymi dech w piersiach widokami, które dodatkowo potęgowała gra świateł odbywająca się tego dnia na niebie.

Sromowce Niżne – widok na Tatry…
… oraz Pieniny

Kiedy już nasyciliśmy nasze oczy niesamowitymi krajobrazami oraz napstrykaliśmy masę zdjęć, nasze stopy wreszcie stanęły na słowackiej ziemi. Od razu też pojawiło się pytanie w którą stronę mamy podążać. Troszkę brakowało nam doskonale znanych z rodzimego podwórka turystycznych tablic z podaną nazwą atrakcji, kierunkiem oraz odległością do niej (chociaż wiemy, że Słowacy również ich używają). Z pomocą przyszła jednak mapa, którą znaleźliśmy nieopodal zejścia z mostu. Jak się okazało do klasztoru czekał nas jeszcze około 10 minutowy spacer chodnikiem poprowadzonym wzdłuż asfaltowej ulicy. Na szczęście szosa nie była zbyt ruchliwa, a gdy tylko wyruszyliśmy z głośników umieszczonych na latarniach popłynęła donośna muzyka. Przez chwilę pomyśleliśmy nawet, że to fanfary na naszą cześć, lecz ostatecznie zagadka się rozwiązała w momencie, kiedy po dłuższej chwili rozpoczęło się odczytywanie ważnego dla lokalnej społeczności ogłoszenia. Z tego co udało nam się wywnioskować tym razem chodziło o szczepienie psów 😀

Czerwony Klasztor -widok z zewnątrz

Z zewnątrz Czerwony Klasztor nie wydał nam się zbyt imponujący. Po prostu kilka szarych, otynkowanych budynków otoczonych murem. Jedyną wskazówką, która zdradzała, że znajdujemy się u celu naszej wycieczki oraz w miejscu atrakcyjnym turystycznie były stragany z małą gastronomią i pamiątkami oraz kręcący się tu i ówdzie ludzie. Nie pozostało nam więc nic innego jak tylko liczyć, iż wnętrze kompleksu okaże się znacznie ciekawsze. W końcu pozory nie raz już nas myliły –  wystarczy chociażby wspomnieć maltańskie kościoły z zewnątrz skromne, a w środku wręcz ociekające złotem. Bez wahania pomaszerowaliśmy zatem przez obszerną bramę w kierunku brukowanego dziedzińca, gdzie oprócz restauracji i toalet zlokalizowana była także kasa. Chcieliśmy jak najszybciej zakupić bilety wstępu i przekonać się osobiście, czy gra jest warta świeczki, a wszystko, co wyczytaliśmy wcześniej o tym miejscu w internetach i przewodnikach okaże się prawdą.

Czerwony Klasztor

Wejście na teren kompleksu dla osoby dorosłej kosztuje 3€ plus dodatkowe 2€ jeśli ktoś zamierza robić zdjęcia lub kamerować. Dzieci do lat 6 wchodzą za darmo. Nie wydało nam się to zbyt wygórowaną ceną, więc zaopatrzeni w otrzymany razem z biletami papierowy mini przewodnik w języku polskim ruszyliśmy na samodzielną eksplorację Czerwonego Klasztoru. Brak obowiązku chodzenia w grupie z przewodnikiem w naszym przypadku okazał się zdecydowaną zaletą. Osobiście wolimy taką formę, bo z jednej strony mamy tyle czasu ile potrzebujemy na oglądanie, tego co nas interesuje, a z drugiej nie musimy stale pilnować i uciszać Madzi, która mimo, że jest już nauczona grzecznego zachowania w muzeach i kościołach, jak to dziecko, po pewnym czasie zaczyna się nudzić, więc musi się gdzieś wybiegać oraz wyładować swoje, niekończące się pokłady energii. Wyprzedzając nieco fakty od razu napiszemy, że tego dnia nasza córka miała spore pole do popisu, ponieważ otwartych przestrzeni na świeżym powietrzu na całej zaplanowanej trasie zwiedzania nie zabrakło.

Czerwony Klasztor
Czerwony Klasztor

O ile z zewnątrz Czerwony Klasztor wydał nam się mało okazały i mieliśmy, można tak rzec, pewne wątpliwości, co do sensu jego zwiedzania, to już pierwszy dziedziniec, na który dostaliśmy się po zakupieniu wejściówek diametralnie zmienił nasze nastawienie do tego miejsca i wywołał uśmiechy na twarzach. W mgnieniu oka przenieśliśmy się do średniowiecza, co nam bardzo odpowiadało, gdyż bardzo lubimy surowy oraz nieco mroczny klimat tamtych czasów. Oczywiście, żeby nie było, zdawaliśmy sobie również doskonale sprawę, że to tylko sprytna iluzja, bo klasztor przecież w zdecydowanej większości został zniszczony przez pożar mający miejsce w 1907 roku. Jednak trzeba przyznać, iż rekonstrukcja wykonana w drugiej połowie XX wieku została przeprowadzona wyjątkowo udanie. Nasze doznania dodatkowo jeszcze potęgował fakt, że momentami byliśmy tam zupełnie sami. Przyznany, że trochę nas to nawet zdziwiło, ponieważ przed wejściem na teren klasztoru zbierał się całkiem spory tłumek ludzi.

Czerwony Klasztor – dziedziniec wewnętrzny oraz dom przeora.

Od wielu już dekad Czerwony Klasztor nie pełni jakichkolwiek funkcji sakralnych. Ostatni mnisi opuścili mury kompleksu w 1782 roku wraz z dekretem wydanym przez cesarza Józefa II, nakazującym kasatę wszystkich zakonów. Jako powód podano jedynie lakoniczne stwierdzenie: „z ich obecności nie wynikają żadne zauważalne korzyści”. Dziś już wiemy, że celem tej niby reformy było tylko i wyłącznie zajęcie majątków należących do poszczególnych zgromadzeń i podreperowanie tym samym kurczącego się w ekspresowym tempie budżetu cesarstwa. Jak bowiem inaczej wytłumaczyć ekspresową sprzedaż części tutejszego wyposażenia do Muszyny? No jak?

Czerwony Klasztor – polichromie w sali kapitulnej

Myli się jednak ten, kto uważa, że po byłych, świątobliwych właścicielach nic cennego i godnego uwagi nie pozostało. Nam najbardziej w pamięci utkwiły zachowane fragmenty polichromii w sali kapitulnej oraz, a w zasadzie przede wszystkim, XIV-wieczny, gotycki kościół p.w. św Antoniego Pustelnika, który swoją barokową szatę we wnętrzach zyskał w XVIII stuleciu za sprawą ówczesnych gospodarzy, czyli kamedułów. Po renowacji przeprowadzonej w ostatnim dziesięcioleciu z pewnością zachwyci on niejednego gościa klasztoru intensywnymi kolorami ściennych malowideł oraz ładnym ołtarzem. No właśnie jeżeli już wspominamy o tej świątyni to musimy się przyznać, że na początku akapitu nieco przesadziliśmy twierdząc, że Czerwony Klasztor nie pełni już żadnych funkcji sakralnych. Okazuje się, bowiem, że dość często organizowane są w nim śluby. Która para nie marzy o tym, aby w takiej klimatycznej scenerii powiedzieć sobie nawzajem sakramentalne tak? Wy też chcecie? Nie ma problemu. Wystarczy tylko uiścić opłatę w wysokości 50€ i już możecie organizować ceremonię.

Czerwony Klasztor – wnętrze kościoła p.w. św Antoniego Pustelnika
Czerwony Klasztor – kościół p.w. św Antoniego Pustelnika

W każdej nawet najmniejszej społeczności prędzej czy później pojawiają się jednostki wybitne. Nie inaczej było również w Czerwonym Klasztorze, przez mury którego przewinęło się wielu utalentowanych zakonników. Początkowo byli to Kartuzi wyjątkowo obeznani w piśmiennictwie. Mówiono o nich, że „głoszą kazania rękami”, co zresztą znajduje potwierdzenie w ogromnej ilości starych ksiąg, które pozostawili po sobie potomnym. Po nich z kolei przyszli Kameduli i w całej okolicy zasłynęli ze swojej eksperckiej wiedzy na temat ziół i ziołolecznictwa. Ale przecież miało być o osobach wybitnych i szczególnie zasłużonych. No więc w dziejach tego położonego nad Dunajcem klasztoru w wyjątkowy sposób zapisały się dwie postaci: Romuald Hadbavný oraz brat Cyprian. I o ile pierwsze nazwisko raczej niewiele Wam powie, gdyż prater Romuald znany jest głównie u naszych południowych sąsiadów z racji chociażby stworzenia słownika słowacko-łacińskiego, czy też przekładu Pisma Świętego na język słowacki, to mnich Cyprian jest już osobną parą kaloszy. Zakonnik ten w Pieninach przeszedł do legendy i to dosłownie. Faktem jest, że dał się poznać w okolicy jako wyjątkowy specjalista i znawca lokalnej roślinności, zwłaszcza tej używanej do produkcji wszelkiej maści medykamentów. Do współczesności przetrwał nawet stworzony przez niego zielnik, w którym skrupulatnie, w kilku językach opisał ponad 280 gatunków flory tatrzańskiej oraz pienińskiej. Jednak nie to spędza historykom sen z powiek. Mówi się bowiem, że braciszek bardzo chciał nauczyć się latać, a że był konsekwentną osobą, a przy tym dobrym obserwatorem przyrody, to stworzył maszynę latającą wzorowaną na skrzydłach orła, którą rzekomo poszybował z samiuśkiego szczytu Trzech Koron do Morskiego Oka. Ile w tym prawdy? Nie wiadomo, lecz do dzisiaj jedna ze skał w Tatrach nazywa się Mnich na pamiątkę niebywałego wyczynu upartego Cypriana. Jeżeli chcecie poznać całą opowieść odsyłamy chociażby TUTAJ, a swoją drogą bardzo polecamy Wam książkę „Legendy Pienin” autorstwa Urszuli Janickiej-Krzywdy, w której znajdziecie także wiele innych podań związanych z tym przepięknym pasmem górskim.

Czerwony Klasztor – studnia na dziedzińcu wewnętrznym
Dziadku ja nie pokręcę?.. Ja???

Po obu stronach Dunajca funkcjonuje takie oto powiedzenie: „Pan Bóg podarował Polsce Trzy Korony, a Słowakom najlepszy widok na Trzy Korony”. No właśnie. Gdzie indziej szukać tego widoku, jak nie w Czerwonym Klasztorze? Osobiście odkryliśmy go na dziedzińcu wewnętrznym, który dla nas stanowi bezsprzecznie najpiękniejszą część całego kompleksu, a także jego serce. Gdy po przejściu wszystkich ekspozycji znajdujących się we wnętrzach zabytkowych zabudowań dotarliśmy na ten obszerny plac, wprost nie mogliśmy się nasycić niesamowitymi pejzażami, które się wokół nas roztaczały. Również Madzia, nieco już znudzona i zmęczona łażeniem po muzeum, nagle dostała wiatru w żagle. Wreszcie mogła się wybiegać i wyszaleć do woli, a my mając pewność, że jest bezpieczna staraliśmy się jej w tym nie przeszkadzać. Swoją drogą naszej córci bardzo spodobały się kamienne fundamenty będące pamiątką po stojących tu niegdyś domkach mnichów, a że wyobraźni jej nie brakuje już po chwili dowiedzieliśmy się, że to jej mieszkanie, po którym niczym prawdziwa gospodyni nas oprowadzała pokazując po kolei gdzie jest kuchnia, salon itd.

Witajcie w moich skromnych progach.
A tu mamy kuchnie..

Gdy już wszystko skrupulatnie obfotografowaliśmy, zwiedziliśmy dom przeora z prezentowaną w nim ekspozycją archeologiczną, a także urządziliśmy sobie mały quiz ze znajomości roślin i ziół wciąż uprawianych tu podobnie jak za czasów Kamedułów, przyszedł czas na ostatni etap naszej wędrówki po Czerwonym Klasztorze. Była nim wizyta w domku mnisim. Miejsce to dopiero uświadomiło nam, jak skromnie dawniej żyli zakonnicy. Cała chatka była może minimalnie większa niż jeden spory pokój we współczesnym mieszkaniu, a do tego jeszcze dzieliła się na cztery pomieszczenia. W pierwszym z nich, zwanym dormitorium braciszek spał, jadł oraz medytował, drugie (tzw. oratorium) wyposażone w nieduży ołtarz służyło mu do modlitwy, w trzecim (laboratorium) pracował fizycznie i tworzył lekarstwa oraz mikstury, natomiast czwarte pełniło funkcję składzika i drewutni. Teraz wyobraźcie sobie żyjącego w ten sposób pewnego redemptorystę z Torunia. Nie możecie? No właśnie 🙂

Czerwony Klasztor – Domek mnisi

Zwiedzanie Czerwonego Klasztoru tak nas do reszty pochłonęło, że dopiero gdy opuściliśmy jego mury poczuliśmy jak bardzo jesteśmy już głodni. Przyszedł zatem odpowiedni moment aby poszukać jakiejś restauracji. Na szczęście lokali serwujących jedzenie u naszych południowych sąsiadów jest pod dostatkiem. My naliczyliśmy ich przynajmniej kilka, co biorąc pod uwagę niewielkie rozmiary samej miejscowości i tak stanowi wynik imponujący.  Bardzo pozytywnie odebraliśmy również fakt, że menu każdorazowo obejmowało przynajmniej kilka tradycyjnych, słowackich potraw, takich jak choćby bryndzové haluški czy svíčková na smetané. My z kolei uczciliśmy ten niezwykle udany dzień smażonym serem z sosem tatarskim i frytkami, a także szklaneczką zimnej Kofoli. Nic więcej w tamtym momencie nie było nam potrzebne do szczęścia.

Sromowce Niżne – Kościół p.w. św. Katarzyny Aleksandryjskiej
Sromowce Niżne – Kościół p.w. św. Katarzyny Aleksandryjskiej

Niestety wszystko co dobre musi się prędzej czy później skończyć. Przyszedł więc i na nas czas, by znów opuścić Pieniny. Nie ukrywamy, robiliśmy to z ogromnym smutkiem, ale również z mocnym postanowieniem, że na pewno wrócimy. Niejako na pocieszenie zdecydowaliśmy się jednak ten dzień zakończyć jeszcze jednym mocnym akcentem i choć na krótką chwilę udać się do drewnianego kościółka p.w. św Katarzyny Aleksandryjskiej w Sromowcach Niżnych. Zasadniczo to daleko nie mieliśmy, ponieważ parking na którym rano zostawiliśmy samochód znajdował się dokładnie naprzeciw, tylko że po drugiej stronie ulicy. Dziś świątynia nie pełni już swoich pierwotnych funkcji, obok bowiem wybudowano nową, gdzie przeniesiono m.in. wyjątkowo cenny, gotycki ołtarz w formie tryptyku. Co jednak ważne kościół nie stoi pusty. Parę lat temu otworzyła się w jego wnętrzu galeria sztuki, gdzie swoje prace wystawiają miejscowi artyści. Całe szczęście, że nie mieliśmy ze sobą zbyt wiele gotówki, bo z pewnością przywieźlibyśmy do Wrocławia przynajmniej kilka z wiszących tam obrazów, a tak to skończyło się tylko na jednym i to niedużym 🙂

PS.

Jesteśmy Wam winni jeszcze jedno krótkie wyjaśnienie. Skąd w ogóle wzięła się nazwa klasztoru? Odpowiedz jest wprawdzie prozaiczna i nie ma tu jakiejkolwiek legendy, ale uznaliśmy, że i tak warto się nią podzielić 🙂 Otóż pierwotnie wszystkie zabudowania kompleksu były drewniane, lecz gdy w 1360 roku zastąpiono je murowanymi, do budowy wykorzystano przede wszystkim cegłę i kamień, przy czym ściany od zewnątrz pozostały nieotynkowane. I to właśnie od czerwonej barwy jaką posiadały użyte do budowy cegły ludzie zaczęli nazywać to miejsce Czerwonym Klasztorem. Więcej informacji o zabytku znajdziecie między innymi TUTAJ, natomiast TUTAJ jest jego oficjalna strona – niestety tylko w języku słowackim ale od czego jest przecież tłumacz Google 🙂

Autor Michał Małko
***
Ola i Michał Małkowie są pasjonatami podróży, a ich miłości do zwiedzania świata nie przerwały narodziny Madzi. Córeczka znakomicie sobie radzi, a jak się okazuje – świat jest coraz bardziej przychylny małym podróżnikom. Ola i Michał prowadzą wyjątkowego bloga Małki w Europie: bardzo precyzyjnie podają informacje praktyczne, sprawdzone „na własnej skórze”. Swoimi doświadczeniami dzielą się także z czytelnikami Swidnica24.pl w cotygodniowym Magazynie. Wszystkie wpisy pochodzą z bloga podróżującego małżeństwa „Małki w Europie”.
Poprzedni artykułOłówek Pawła: Cukierek albo psikus
Następny artykułCzary Penelopy: Pasztet z gorgonzolą